Piątek, 27 marca 2015
Rozmowa z Roksaną Jędrzejewską-Wróbel
Czasopismo"Magazyn Literacki Książki"
Tekst pochodzi z numeru3/2015



 
– Temat „dziecko” jest ci bardzo bliski
i w literaturze, i w życiu. Czy to pasja czy
świadomy wybór?

– Chciałam mieć troje dzieci, taki miałam
pomysł na życie. Może dlatego że jestem
jedynaczką? Kiedy czytałam „Dzieci
z Bullerbyn”, „Pięcioro dzieci i coś” bardzo
zazdrościłam bohaterom – tego, że
mają siebie nawzajem, trzymają się razem.
Ta ich rodzinna więź, solidarność, trochę
mafijne poczucie wspólnoty, wszystko to
budziło w dość samotnej dziewczynce,
jaką byłam, wielką tęsknotę. Poza tym,
jeśli się nie ma rodzeństwa, to uwaga rodziców
jest skierowana tylko na nas, a to
nie jest łatwe, co wie doskonale każdy jedynak.
Dlatego obiecałam sobie, że własnym
dzieciom tego nie zafunduję. I udało
się – mam troje. Dopiero kiedy dzieci były
na świecie, przyszło pisanie. Najpierw
wzięłam udział w konkursie miesięcznika
„Dziecko” na wspomnienie z porodu. Dostałam
wyróżnienie i zaproponowano mi
współpracę. Potem Agnieszka Żelewska
namówiła mnie na konkurs literacki „Misia”,
który – ku swojemu zaskoczeniu, wygrałam.
A później to się samo potoczyło.

– Obok twojej literatury trudno przejść
obojętnie, poruszasz trudne tematy. Czy
chodzi o to, żeby w książkach przekazać
coś więcej, a nie tylko rozśmieszać dzieci?

– Oczywiście, że chodzi o coś więcej,
moim zdaniem chodzi o historię, a historia
musi być o czymś. Tak w książkach dla
dorosłych, jak i w książkach dla dzieci.
Jeżeli uda się przy okazji czytelnika rozśmieszyć,
to cudownie, to jest największy
sukces. Uwielbiam komizm sytuacyjny,
który z historii w naturalny sposób wynika.
Moje dzieci i ich znajomi byli moim
poligonem i materiałem badawczym. Historie
same się pisały, musiałam tylko notować
pomysły, żeby nie uciekły – zapisywałam
je przy stole, w trakcie obiadu,
podczas zabawy. Niestety pisarka to nie
jest ulubiony przez dzieci gatunek matki.
Moje szczerze nienawidziły, kiedy mi coś
opowiadały, a ja zrywałam się i mówiłam:
„Czekaj, czekaj lecę po notesik”. A co do
tzw. „tematów ważnych”, to one wynikają
w sposób zupełnie naturalny. Życie jest
ważne, uczucia są ważne… Obserwuję
moje dzieci i ich kolegów, relacje między
nimi, to jak podczas procesu socjalizacji
prawa dżungli walczą z prawami cywilizacji,
jak my, rodzice próbujemy coś narzucić
dzieciom, jak one próbują się w tym odnaleźć
– znaleźć swoje miejsce, swoje emocje.
To są poważne problemy, nie sposób
o nich nie pisać.

– Wielokrotnie nagradzano twoje książki
za tekst i ilustracje, które ze sobą
współpracują. Ciekawa jestem, czy sama
proponujesz ilustratora, czy wybiera go
wydawca?

– Jestem wielką fanką dobrych ilustracji
i ilustratorów. Może dlatego, że
moim niezrealizowanym marzeniem było
studiowanie na ASP, a obraz od zawsze był
w moim życiu niezwykle ważny. Najpierw
był obraz, potem słowo. Nawet w pisaniu,
bo do niego namówiła mnie ilustratorka
Agnieszka Żelewska. Dalszy ciąg był tego
konsekwencją – ceniłam jej prace, więc zaczęłyśmy
współpracować. Potem pracowałam
z Joną Jung. Namówił mnie do tego
Piotr Rychel, wtedy naczelny „Misia”. Zaprzyjaźniłyśmy
się z Joną i przyjaźnimy się
do dziś, przyjaźnią się nasze dzieci. Dzięki
współpracy z trójmiejskimi ilustratorkami
– Agnieszką Żelewską, Joną Jung, Ewą
Poklewską-Koziełło, Grażyną Rigall, nauczyłam
się, co to znaczy dobra ilustracja
i mam wielki szacunek do pracy grafika.
Więc – odpowiadając na pytanie – zawsze
staram się mieć wpływ na wybór ilustratora,
bo kiedy mam do niego zaufanie, to
wiem, że efekt będzie doskonały. Tak jak
przy drugim wydaniu „Kamienicy”, kiedy
poczułam, że Daniel de Latour, z jego
spojrzeniem na świat i dowcipną, lekką
kreską, będzie jej ilustratorem idealnym.
I nie pomyliłam się! Ale też jestem otwarta,
jeśli jakiegoś ilustratora cenię. Tak było
przy drugim wydaniu „Siedmiu wspaniałych”.
Wybór Marianny Oklejak to była
decyzja wydawcy i też była…

– Trafiona…

– Trafiona, idealna, doskonała! Marianna
wydobyła z moich tekstów dodatkowe
sensy, te ilustracje są obrazami z osobną
historią.

– Gratuluję filmowego sukcesu Florki.
Czy do pisania jej przygód zainspirowały
cię własne dzieci?

– Serial o Florce rozwija się, w produkcji
jest druga seria, w planach – trzecia. Książki,
które były bazą do scenariuszy powstały
wcześniej i moje dzieci oczywiście mają
w nich swój wielki wkład. Żeby nie być
gołosłowną – słowa mojej córki o 5 rano
z palcem w moim oku: „Mamo otwórz
oczy, bo nie wiem, gdzie jesteś”, dały początek
historii o nocnym koszmarze Florki.
Jednak naturą dzieci jest ciągły wzrost
– moja najmłodsza córka ma już 14 lat
i czuję, że brak dziecka obok, brak takiego
surowego konsultanta-naturszczyka może
być problemem, zwłaszcza, że teraz bliższe
stają mi się problemy nastolatków.

– Może warto napisać książkę dla nastolatków?
One mają bardzo dużo problemów…

– Całe mnóstwo, nie łatwo jest się im
odnaleźć, a szkoła nie pomaga, a często
wręcz szkodzi. Moje dzieci bardzo mnie
namawiają do napisania książki dla nich.

Wywiad ukazał się w “Magazynie Literackim KSIĄŻKI” 3/2015

Autor: Małgorzata Janina Berwid