O czym nie można mówić, o tym należy milczeć — poucza filozof. Mając na względzie to zacne pouczenie, chciałbym w tym miejscu mówić wyłącznie o tym, na czym najmniej się nie znam — o współczesnej polskiej prozie, przede wszystkim artystycznej. Jak podpowiada katalog plików w moim komputerze, nazwany przeze mnie niezbyt oryginalnie „recenzje i noty”, przeczytałem i publicznie skomentowałem 43 książki wydane w 2010 roku. Mniej więcej drugie tyle przeczytałem bądź w miarę solidnie przejrzałem z innych powodów niż „metaboliczne” (przemiana materii lekturowej na komentarz krytycznoliteracki). Rzecz jasna, wątła to podstawa, by ryzykować śmiałe tezy czy szersze uogólnienia; godzi się także pamiętać o niezwykle zawężonym polu obserwacji (jeden rok w literaturze to jak oka mgnienie). Zamiast więc mówić — a byłby to wywód zuchwały i nieobyczajny — jak było (w 2010 roku), podzielę się kilkoma intuicjami, a może po prostu wrażeniami, bo też formuła „odnoszę wrażenie, że…” wydaje mi się najbardziej adekwatna i uczciwa. Fikcja niechcianaPierwsze i chyba najbardziej dojmujące wrażenie jest takie, że 2010 rok był kolejnym sezonem — by tak rzec — martwym komunikacyjnie. W zasadzie żadna opowieść fikcjonalna nie wywołała większego poruszenia; społeczne oddziaływanie literatury zwanej piękną zbliżyło się już chyba do zera (absolutnego!). Nie jest tedy sprawą przypadku, że najgłośniejszą, najżywiej komentowaną książką roku 2010 stała się biografia pióra Artura Domosławskiego „Kapuściński. Non-fiction” (Świat Książki), a za wydarzenie wydawniczo-intelektualne roku uchodzi publikacja pierwszego tomu „Dziennika 1962-1969” Sławomira Mrożka (WL). Wiele wskazuje na to, że szeroko rozumiana literatura faktu, jako jedyna odmiana piśmiennictwa, nie utraciła jeszcze zdolności elektryzowania czytelników; tylko ona, jak się okazuje, może nas przymusić do zajęcia jakiegoś stanowiska, potrafi wyrwać nas z obojętności, a nawet spór — autentyczny, bynajmniej nie zaaranżowany — sprowokować. Można by wręcz powiedzieć, że im dalej od zmyślenia tym lepiej. Na tej zasadzie zostało zauważonych i dość ciepło przyjętych kilka innych książek. Między innymi debiutancka rzecz Kazimierza Kutza, ni to powieść, ni to księga wspomnień, czyli „Piąta strona świata” (Znak). Mentalna, kulturowa panorama Śląska, która się z tego wystąpienia wyłania, wspiera się przecież na autobiograficznym świadectwie. Podobnie jak „Dziennik pisany później” (Czarne) Andrzeja Stasiuka; w przestrzeni publicznej zaistniały wyłącznie treści dyskursywne zawarte w tym dziele, zwłaszcza te, które ułożyły się w skupisko myśli beskidzkiego pisarza o ojczyźnie i samopoczuciu dzisiejszych Polaków. Dorzućmy w celach ilustracyjnych „czeskie” książki: Mariusza Szczygła („Zrób sobie raj”; Czarne) i jego imiennika Mariusza Surosza („Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów”; W.A.B.), dorzućmy cokolwiek z tego obszaru (każdy ma kilka ulubionych tytułów non-fiction w pamięci), a obraz stanie się kompletny. Uwzględniony może zostać nawet „Nocnik” (Krytyka Polityczna) Andrzeja Żuławskiego, tomiszcze nudne jak flaki z olejem, ale nie pozbawione przecież owych aspektów elektryzujących. Jak to rozumieć? Zmęczenie fikcją? Kolejna kariera autentyku (przypominam, że poprzednia dała znać o sobie w latach 80.)? A może zgodnie z wyobrażeniami i preferencjami publiczności czytającej tylko proza non-fiction przechowała jakieś serio; tylko tu możliwa jest powaga i doniosłość lektury? A może wreszcie jest tak, iż literatura artystyczna zeszła do podziemia? Mam oczywiście na uwadze coś, co zwykliśmy nazywać niszą, obiegiem specjalistycznym bądź koneserskim, a więc pewien układ komunikacyjny i zarazem instytucjonalny, w którym od ładnych kilku lat funkcjonuje poezja. I to bez słowa skargi. Po prostu niektórzy lubią poezję, a ci „niektórzy” to — ni mniej, ni więcej — bezpośrednio zainteresowani. Kto wie, może proza artystyczna ma tego samego adresata… Faktem natomiast jest, iż ta ostatnia została niemal całkowicie zepchnięta ze sceny medialnej. Toteż wszystko, na co może liczyć współczesny pisarz, to kilka wzmianek poświadczających, iż dana książka się ukazała. Oczywiście zasadniczo jest nam miło, że się ukazała, ale praktycznie nic z tego nie wynika. Jest to zresztą przywilej (?) dotyczący niewielkiej grupy uznanych literatów, należących do prozatorskiej czołówki. Bo też z roku na rok coraz więcej publikacji artystycznych pozostaje bez jakiegokolwiek komentarza. Kamień w wodę. Znacie, to posłuchajcie Rok 2010, odnoszę wrażenie, był rokiem …