Poniedziałek, 11 maja 2015
Rozmowa z Mieczysławem Prószyńskim i Maciejem Makowskim z wydawnictwa Prószyński Media
CzasopismoBiblioteka Analiz
Tekst pochodzi z numeru407

Minęło 25 lat od założenia wydawnictwa. Czy ćwierć wieku temu miał pan jakąś wizję tego, jak ta firma będzie wyglądać 25 lat później?

Mieczysław Prószyński: Nie miałem.

Ale czy dzisiaj ma pan wizję tego jak może ona wyglądać za kolejnych 25 lat?

MP: Przewidywanie przyszłości jest niezwykle trudne i tylko czasem się udaje, dlatego w zasadzie nie ma to sensu. Kiedy zakładaliśmy wydawnictwo, nikt nie mógł przewidzieć, że wkrótce pojawią się telefony komórkowe, a później cyfrowe książki. I że te książki można będzie kiedyś czytać m.in. na ekranach owych telefonów, które w międzyczasie zmienią się w wielofunkcyjne kombajny.

Mam jednak nadzieję, że firma za 25 lat nadal będzie istnieć i wydawać książki. Zapewne nie tylko książki. Co do wydawania czasopism, to tego już tak bardzo pewien nie jestem. Nie mam jednak najmniejszych wątpliwości, że za 25 lat nadal istnieć będą wydawnictwa książkowe. Tak samo jak producenci telewizyjni i filmowi. Wydawnictwa książkowe będą istnieć z dwóch powodów. Po pierwsze, ponieważ bez nich nie da się wydawać literatury zagranicznej, gdyż do tego potrzebne są duże inwestycje: trzeba kupić prawa do wydania w języku polskim oraz zrobić tłumaczenie. Agenci reprezentujący zagranicznych autorów nie sprzedadzą praw byle komu. Po drugiej stronie potrzebne jest przedsiębiorstwo, które gotowe jest zapłacić za prawa i jednocześnie potrafi książkę odpowiednio wydać oraz wypromować. A prawa kosztują. Zaliczki sięgają już setek tysięcy złotych. Rekordowe pewnie już przekroczyły milion. Nie wyobrażam sobie, by to się mogło zmienić. Po drugie, ponieważ nadal będzie miało znaczenie, że książka ukazała się nakładem tego, a nie innego domu wydawniczego. Podmiot, który ją wydał, jest gwarantem tego, że książka jest dobrze zredagowana i da się ją czytać. To się nie zmieni.

Czyli nie ma pan obaw, że sprawdzą się prognozy, według których w przyszłości wydawcy będą niepotrzebni, a w zakresie społecznego obiegu książki dominować będzie bezpośredni kontakt autora z czytelnikiem?

MP: Takie tezy stawiają ludzie, którzy nie mają pojęcia o tym, jak działa rynek mediów. Owszem, każdy może napisać książkę i udostępnić ją w jakiejś witrynie internetowej, np. w postaci pliku do ściągnięcia. Może ją też wydrukować w kilku egzemplarzach w druku na życzenie i wstawić w wersji papierowej do jednej z księgarń internetowych. Ale to wcale nie znaczy, że ktokolwiek inny będzie chciał ją przeczytać. A tym bardziej za nią zapłacić.

Zatem jest pan optymistą jeśli idzie o przyszłość sektora wydawniczego…

MP: Tak. Rzecz jasna, za 25 lat wielu dzisiejszych wydawców nie będzie już działać, ale sądzę, że większość dużych przedsiębiorstw przetrwa. Zarządzać nimi będą nowi ludzie, w niektórych przypadkach będą to dzieci tych, którzy te wydawnictwa stworzyli. Choć oczywiście różne rzeczy mogą się wydarzyć. Bo kto 15 lat temu mógł przypuszczać, że Bertelsmann zrezygnuje z wydawania książek w Polsce? Ten, kto prawidłowo oceniał jak wielki potencjał ma sprzedaż internetowa, mógł już wtedy przewidzieć, że w dłuższej perspektywie los klubów książki jest przesądzony. Ale tego, że wielkie firmy – Bertelsmann (Świat Książki) i Weltbild (Klub dla Ciebie) – nie będą potrafiły w odpowiednim momencie zmienić swojej strategii biznesowej i zamiast tego po prostu wycofają się z Polski, przewidzieć się nie dało.

Kiedy zaczynaliście działalność w branży książkowej, obok działalności wydawniczej rozwinęliście również Klub Książki Księgarni Krajowej. Stało się to jeszcze przed wejściem na polski rynek Bertelsmanna…

MP: Stworzyliśmy klub po tym, jak w maju 1993 roku, podczas targów książki, usłyszeliśmy, że Bertelsmann szuka ludzi do pracy, gdyż zamierza otworzyć w Polsce swój klub książki. Była to dobra okazja, żeby sobie z Niemców trochę zażartować. Bo macierzysty, niemiecki klub Bertelsmanna ma bardzo prostą nazwę: Klub Książki, bez żadnych dodatków. Przypuszczaliśmy, że tak samo może stać się i w Polsce. Powołaliśmy więc do życia przedsięwzięcie, które miało w nazwie te dwa kluczowe słowa. Ot, taki mały psikus. A jeśli chodzi o zaplecze, to mieliśmy już wtedy księgarnię wysyłkową, która działała pod nazwą Księgarnia Krajowa. Wystartowała w sierpniu 1992 roku, gdy daliśmy pełnostronicową reklamę w naszym „Poradniku Domowym”, który miał wtedy nakład 1,2 mln egz. W reklamie księgarni daliśmy m.in. cztery książeczki z „Biblioteczki Poradnika Domowego”, o które jego czytelnicy ciągle się dopominali, więc odzew był solidny. Toteż jesienią 1993 roku wysłaliśmy pierwszy papierowy katalog sygnowany przez Klub Książki Księgarni Krajowej. Potem zaczęliśmy dawać jego reklamy w „Poradniku” i innych naszych pismach. Nasz klub różnił się w zasadzie tylko jednym od wcześniejszej księgarni wysyłkowej – katalogiem, który wysyłaliśmy pocztą wszystkim klubowiczom cztery lub pięć razy do roku.

Gdy wcześniej startowaliśmy z Księgarnią Krajową, przyjęliśmy zasadę, że książki wysyłamy bez domagania się przedpłaty i bez płatności przy odbiorze. Prosiliśmy naszych klientów, aby zapłacili za nie w ciągu tygodnia od otrzymania przesyłki. Oczywiście mogli też książki zwrócić i nie płacić, ale wtedy musieli zapłacić za przesyłkę zwrotną. To działało, ludzie płacili. Gdy Księgarnia Krajowa przekształciła się w klub i gdy książek w ofercie zrobiło się dużo więcej, formułę „wysyłka za zaliczeniem pocztowym” stosowaliśmy tylko wtedy, gdy wartość zamówienia przekraczała dzisiejsze 20 złotych (wtedy 200 tysięcy złotych). Mniejsze zamówienia były realizowane na starych zasadach.

Czyli klient otrzymywał książkę „na wiarę”…

MP: Tak, ale było to istotne tylko w pierwszych latach działania księgarni wysyłkowej, a następnie klubu. Potem wartość zamówień wzrosła. Niemniej jednak ta niekonwencjonalna metoda zadziałała. Oczywiście sprawdzaliśmy regularnie, jaka jest efektywność tych płatności; dostawaliśmy ponad 95 proc. tego, co nominalnie powinniśmy, chociaż zajmowało to sporo dłużej niż tydzień czy dwa.

Jednak na początku wydawnictwo Prószyński nie oparło swojej działalności na ofercie książkowej…

MP: To prawda. Po roku 1989, gdy tylko przestała istnieć cenzura dla wydawnictw nieperiodycznych, rynek książki eksplodował. Wydawnictwa książkowe powstawały jedno po drugim. Książkę można było wydać stosunkowo tanio, dlatego na początku lat 90. liczba konkurujących ze sobą podmiotów była ogromna. Oczywiście można było z nimi konkurować, ale ryzyko biznesowe, które temu towarzyszyło, było olbrzymie. Tak to przynajmniej wtedy ocenialiśmy. Natomiast czasopismo, jako znacznie bardziej kapitałochłonne, było trudniej wyprodukować. Jednocześnie zaś można było przypuszczać, że jego czytelnik stanie się wiernym klientem. Nasza decyzja, by na początku postawić na prasę, a nie na książki, była więc dobrze przemyślana. Postawiliśmy na dobrego konia!

Pierwszym pana pismem był „Poradnik Domowy”?

MP: Pierwszymi były dwa miesięczniki „Nowa Fantastyka” i „Komiks”. Oba wystartowały równocześnie, w lipcu 1990 roku. „Nowa Fantastyka” była nowym otwarciem starej „Fantastyki”, natomiast „Komiks” był zupełnie nowym pismem, wzorowanym na kwartalniku ukazującym się wcześniej u boku „Fantastyki”. Wydawcą tych pism była początkowo nasza pierwsza spółka, działająca pod nazwą Kant Imm sp. z o.o. Natomiast „Poradnik Domowy” wystartował trzy miesiące później, jako nasz trzeci miesięcznik, od początku jako tytuł spółki cywilnej Prószyński i S-ka, którą po drodze założyliśmy.

Jaki był najwyższy wydrukowany nakład tego tytułu?

MP: Rekord to 3,3 mln egz. w lipcu 1993 roku, ale sam nakład nie jest aż tak ważny, bo wydrukować można przecież dowolnie dużo. Istotne jest, ile z tego się sprzedaje. W naszym przypadku było to 2,5 mln egz. Taka była średnia sprzedaż 12 regularnych numerów „Poradnika” wydanych w 1993 roku, z czego pół miliona rozchodziło się w prenumeracie.

„Poradnik Domowy” był lokomotywą, która umożliwiła firmie wydawanie książek?

MP: Oczywiście, dzięki niemu stać nas było na wiele przedsięwzięć. Także dlatego, że prenumerata oznaczała przedpłatę, czyli darmowy kredyt, który można było wykorzystać na różne dziwne rzeczy, np. finansowanie druku książek. Ale „Poradnik Domowy” służył nam przede wszystkim do promowania naszych nowych pism, książek oraz sprzedaży wysyłkowej. Notabene, pierwsza reklama naszych książek ukazała się już w jego drugim numerze, jesienią 1990 roku. Była to dwustronicowa reklama I, II i VII księgi przygód Tytusa, Romka i A’Tomka. Pamiętam to doskonale, bo sam tę reklamę w ostatniej chwili robiłem. Nie udało nam się sprzedać powierzchni reklamowej na dwóch wewnętrznych stronach kredowej okładki i trzeba było jakoś ją zagospodarować. Księgi XVIII, od której zaczęliśmy naszą działalność wydawniczą w czerwcu 1990 roku, nie reklamowaliśmy, bo była już wtedy wyprzedana do zera.

Kiedy ostatecznie zrezygnowaliście z klubu książki?

MP: To Maciek osobiście zamknął klub w czerwcu 2011 roku, zwolnił pracowników i pstryk, zgasił światło (śmiech)…

Maciej Makowski: Klub znalazł się w strukturach spółki Prószyński Media w 2007 roku. Papierowy katalog klubu wydawaliśmy w Mediach jeszcze przez cztery lata, początkowo z bardzo dobrymi wynikami. Wprowadziliśmy programy lojalnościowe, unowocześniliśmy layout. Gdy liczba zamówień z kolejnych katalogów zaczęła spadać, wyniki finansowe zbliżyły się do progu rentowności, a próby pobudzenia tego kanału sprzedaży nie dawały oczekiwanych rezultatów, podjęliśmy decyzję o zamknięciu klubu. Przez moment mieliśmy nadzieję, że może uda się katalog papierowy zastąpić elektronicznym, wysyłanym mailem do klubowiczów, ale były to jedynie mrzonki. Zamknęliśmy KKKK w 2011 roku i ten ruch post factum okazał się słuszny, ponieważ dzięki temu klub nigdy nie przyniósł firmie strat finansowych. Chwilę później z rynku zaczęły znikać także inne kluby, co oznacza, że nasza decyzja nie tylko była właściwa, ale także została podjęta we właściwym momencie, gdyż ta biznesowa formuła się wyczerpała.

…wyparta m.in. przez dynamicznie rozwijające się księgarnie internetowe.

MP: Tu także byliśmy pionierami. W 2000 roku uruchomiliśmy księgarnię internetową. Uznaliśmy, że tak będzie wyglądała przyszłość sprzedaży detalicznej książek i że warto się tym zająć. Od początku działała ona jako osobny podmiot prawny, najpierw jako Merlin.com.pl sp. z o.o., następnie jako Melin.pl SA. Do maja 2004 roku, gdy podzieliliśmy się majątkiem, stuprocentowym właścicielem Merlina było wydawnictwo Prószyński i S-ka SA.

Gdy ruszał Merlin, nasz klub książki miał już oczywiście swoją witrynę internetową i można w niej było zamawiać książki online, ale liczba tytułów była ograniczona, bo uważaliśmy, że wszystkie powinny się zmieścić w katalogu papierowym. Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że jeśli klubowicz może złożyć zamówienie on line w księgarni internetowej, to cały pomysł na klub książki przestaje działać. W miarę jak coraz więcej ludzi zaczynało korzystać z internetu, katalog papierowy stawał się coraz bardziej kosztownym przeżytkiem, luksusem, na który nie bardzo było nas stać i który powoli przestawał być komukolwiek potrzebny.

Pierwsza publikacja nieperiodyczna, dzisiaj sztandarowy komiks w dorobku oficyny, czyli komiks z Tytusem de Zoo w tytule, była „wypadkiem przy pracy”?

MP: Nie zgadzam się z taką opinią. Tak może to teraz wyglądać, ale z naszego punktu widzenia był to dobrze przemyślany ruch. A poza tym, księga XVIII komiksu z przygodami Tytusa, Tomka i A’Tomka była nie tylko naszą pierwszą nieperiodyczną publikacją, lecz była pierwszą publikacją w ogóle!
Pierwsze numery czasopism ukazały się miesiąc później. Dobrze zaczęliśmy!

Dlatego Tytus, że lubił pan ten komiks?

MP: Dlatego że wszyscy go znaliśmy i lubiliśmy. Uznaliśmy wówczas, iż jednym z typów publikacji, którymi chcielibyśmy się zajmować, są polskie komiksy, na przykład takie jak ten z przygodami Tytusa, Romka i A’Tomka. Więc czemu nie zacząć od tego właśnie?

Od samego początku myśleliśmy o w miarę tanich, wysokonakładowych wydawnictwach seryjnych, nieważne, czy miałyby to być czasopisma, komiksy, czy książeczki z przepisami kulinarnymi. Istotne
było, żeby wychodziły co pewien czas, nawet nie bardzo regularnie, i żeby czytelnicy się do nich przyzwyczajali.

Seria osiemnastu książeczek z przygodami Tytusa, Romka i A’Tomka, bo tyle się ich wcześniej ukazało, spełniała wszelkie nasze oczekiwania. O niczym lepszym nie mogliśmy wtedy nawet marzyć. To były
nasze początki. Mieliśmy pomysł. Pozostało tylko dotrzeć do autora, Henryka Chmielewskiego, i go do siebie przekonać. Zrobiliśmy to wspólnie ze Zbyszkiem Sykulskim. Znaleźliśmy adres i telefon w książce telefonicznej (naprawdę tak było) i umówiliśmy się na spotkanie. Byliśmy przekonani, że pod drzwiami pracowni Papcia Chmiela spotkamy kłębiący się tłum wydawców oraz kandydatów na wydawców, jakimi sami wtedy byliśmy. A okazało się, że przed nami nikogo u niego nie było. Byliśmy pierwsi. Z Papciem Chmielem dogadaliśmy się już w czasie tej pierwszej wizyty, następnie dogadaliśmy się z drukarnią prasową w Łodzi. Zaczęliśmy od wznowienia ostatniej księgi przygód Tytusa. To była propozycja autora.
Księga XVIII miała wcześniej tylko jedno wydanie, w dodatku o niezbyt dużym nakładzie. Autor miał w szafie oryginały plansz.

Na początek wydrukowaliśmy 100 tys. egz. Na więcej nie było nas zresztą w tym momencie stać. Za papier musieliśmy zapłacić drukarni przed rozpoczęciem druku, tego warunku nie dało się przeskoczyć. Pieniądze wpłaciliśmy do kasy drukarni w ostatnim momencie, tuż przed jej zamknięciem, po szaleńczym rajdzie z Warszawy. I rankiem następnego dnia druk ruszył. A plan był taki, żeby pierwsze 50 tysięcy egz. dostać jeszcze przed Dniem Dziecka, 1 czerwca 1990 roku. I dostaliśmy je.

W pewnym momencie Prószyński i S-ka było jednym z silniejszych koncernów prasowych, który wydawał blisko 20 tytułów.

MP: W 1995 roku wydawaliśmy 17 miesięczników, to było maksimum. W sumie wydawaliśmy koło 30 czasopism. Jedne zamykaliśmy, tworzyliśmy kolejne.

Dziś na tym polu realizujecie się w minimalnym stopniu…

MM: Wydajemy nadal trzy miesięczniki: „Nową Fantastykę”, „Świat Nauki” oraz „Wiedzę i Życie”, i jeden kwartalnik: „Nową Fantastykę Wydanie Specjalne”.

MP: Nie myślimy o żadnych nowych tytułach i uważamy, że dla czasopism nie ma świetlanej przyszłości. Sporo z tytułów, które dzisiaj widzimy w kioskach z prasą, w ciągu najbliższych kilkunastu lat przestanie istnieć.

MM: Dodam jeszcze, że akurat wydawane przez nas tytuły mają bardzo określoną i wierną grupę czytelniczą, co daje im dość solidne podstawy do funkcjonowania. Generalnie jednak rynek czasopism ma kłopoty przede wszystkim z dwóch powodów: załamała się podaż reklam i bardzo osłabła forma zakupu w prenumeracie. Bez przychodów z reklam i stabilizacji w postaci prenumeraty, niemal niemożliwe staje się utrzymanie periodyku ze sprzedaży kioskowej. Wyjątkiem są pozycje, takie jak te z naszego portfolio, gdzie wierna grupa czytelników i stosunkowo niskie koszty produkcji powodują, że cały projekt ciągle jeszcze jakoś zamyka się biznesowo. Natomiast żeby wydawać pisma, które żyją z reklam, potrzebny jest olbrzymi organizm biznesowy i utrzymanie takich tytułów w mniejszych wydawnictwach jest dzisiaj właściwie niemożliwe.

Podczas zmian właścicielskich w firmie, do jakich doszło w poprzedniej dekadzie, oddzieliła się od niej księgarnia Merlin…

MP: To był dość naturalny proces, chociaż wcale niełatwy. W którymś momencie mieliśmy już siebie na tyle dość, że postanowiliśmy podzielić się majątkiem i pójść każdy swoją drogą. Zaczęliśmy jednak od spłacania długów. W 2001 roku zostaliśmy postawieni pod ścianą przez bank, który wcześniej
udzielił nam kredytu. Firma przez kilka kolejnych lat nie przynosiła zysku bilansowego. I z tego powodu przestała być wiarygodnym kredytobiorcą, mimo że płaciła odsetki w terminie. Faktem jednak było, że
żyliśmy wtedy coraz bardziej na kredyt. Nie tylko bankowy, lecz również i kupiecki.

Nie udało nam się znaleźć finansowania. To był ciężki okres. Próbowaliśmy sprzedać czasopisma funduszowi leasingowemu a następnie je od niego wyleasingować. Już witaliśmy się z gąską. Niestety,
nikt wcześniej o takiej transakcji w Polsce nie słyszał i ostatecznie żaden z naszych potencjalnych kontrahentów się na nią nie odważył. W końcu nie było innego wyjścia i trzeba było coś rzeczywiście
spieniężyć. Najłatwiej było sprzedać czasopisma. I tak się stało. Sama transakcja była bardzo skomplikowana i wielostopniowa. Kontrahentem była Agora SA. Przygotowania trwały dobrze ponad pół roku. W końcu wiosną 2002 roku zamknęliśmy sprawę i spłaciliśmy kredyt oraz wszystkie długi. A potem się rozstaliśmy. Zajęło nam to 2 lata. Zrobiliśmy to w sposób całkowicie pokojowy. A ponieważ to Zbigniew Sykulski był pomysłodawcą Merlina i przez cały czas zajmował się jego zarządzaniem, to
jemu on przypadł. Mniejszościowym udziałowcem w Merlinie został Jacek Herman-Iżycki. Stało się to w 2004 roku. Wcześniej, pod koniec 2003, roku z wydawnictwa odszedł Tadeusz Winkowski, zabierając nieruchomość, w której mieliśmy siedzibę prawie wszystkich naszych spółek.

Dziś podmiot, który wydaje książki z logo Prószyński i S-ka nazywa się Prószyński
Media.

MP: Tak. Media to spółka z o.o., którą założyłem latem 2002 roku z nowymi wspólnikami, wśród których najważniejszym jest Maciek Makowski, bo to on właśnie z tym pomysłem i tą nazwą wtedy do mnie przyszedł. W 2008 przejęła ona wydawanie książek od spółki akcyjnej Prószyński i S-ka,
a rok później obie spółki zostały formalnie połączone, przy czym spółką przejmującą była ta młodsza. Było kilka powodów, by to zrobić w ten sposób. W spółce akcyjnej nie miałem już wtedy wspólników, więc nie było sensu utrzymywać dwa równoległe byty. Uznaliśmy, że Prószyński Media jest nazwą
bardziej adekwatną do prowadzonej działalności, i to ta nazwa pozostała na rynku.Prószyński i S-ka jest jednak ciągle naszą nazwą handlową, pod którą sprzedajemy książki, można powiedzieć, że to jeden
z dwóch naszych imprintów. Drugim jest od niedawna Wydawnictwo Komiksowe.

Wróćmy jeszcze na chwilę do początków firmy sprzed ćwierćwiecza. Nazwa pierwszego
podmiotu miała oryginalne brzmienie. Przypomni je pan i opowie o jego pochodzeniu?

MP: W dużym skrócie wyglądało to tak, że razem z dwójką przyjaciół – Grześkiem Lindenbergiem i Tadkiem Winkowskim – założyliśmy spółkę z o.o. o bardzo bezpretensjonalnej nazwie Kant. To była nasza pierwsza spółka. Potem do nazwy dodaliśmy Imm i dokooptowaliśmy jeszcze jednego wspólnika, który miał nieco większe od nas doświadczenie w prowadzeniu własnego biznesu – Zbyszka Sykulskiego. Był on wtedy szefem sprzedaży w firmie handlującej komputerami. Przyjęliśmy go jako człowieka, który żadnej pracy się nie boi. I w tej konfiguracji wystartowaliśmy wiosną 1990 roku. Zajmowaliśmy się różnymi rzeczami, z większości szybko zrezygnowaliśmy, ostało się wydawnictwo z Tytusem i dwoma miesięcznikami oraz biuro maklerskie działające na warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych. Kiedy wydaliśmy naszego pierwszego Tytusa i chcieliśmy zapłacić Henrykowi Chmielewskiemu umówione wcześniej wynagrodzenie, przeżyliśmy szok. Okazało się, że nie możemy tego zrobić w sposób legalny. Sprawił to wprowadzony nieco wcześniej podatek od ponadnormatywnych wynagrodzeń (tzw. popiwek). Aby zapłacić autorowi to, co mu się należało, musielibyśmy odprowadzić do Skarbu Państwa wielokrotnie większą kwotę. Dotyczyło to wszystkich osób prawnych, a więc i naszej spółki z o.o. Dzisiaj może to brzmieć bardzo egzotycznie, ale mieliśmy z tym wielki problem. I byłoby tak samo przy każdym następnym Tytusie. Wybrnęliśmy z tego w sposób błyskotliwy. Przenieśliśmy wydawanie przygód Tytusa do spółki osób fizycznych, która nie miała osobowości prawnej, więc popiwek jej nie dotyczył. Mały trik, a jak cieszył. Ale takich spółek, zwanych cywilnymi, wtedy jeszcze wiele nie było. Ludzie prowadzili działalność gospodarczą pojedynczo lub zakładali spółki z o.o. i akcyjne, żeby nie brać na siebie odpowiedzialności za długi spółki. W kodeksie cywilnym wyczytaliśmy, że spółka cywilna musi mieć w nazwie nazwisko co najmniej jednego wspólnika. Żaden z moich wspólników nie chciał dać swojego nazwiska. Ja nie miałem oporów.

Czyli „wziął pan to na siebie”?

MP: Wziąłem. W ten sposób kulawe ustawodawstwo zrodziło spółkę cywilną Prószyński i S-ka. Jej udziałowcami było już pięć osób. Do naszej czwórki dołączył Jacek Herman-Iżycki, który od samego początku pełnił rolę człowieka od czarnej roboty i doskonale się w tym sprawdził. Jako jedyny z nas był z wykształcenia poligrafem. W dodatku przez kilka lat pracował dorywczo jako redaktor techniczny małego czasopisma, co oznacza, że miał doświadczenie, którego tak nam brakowało.

Kolejne książeczki z Tytusem w tytule oraz wszystkie kolejne czasopisma ukazały się już nakładem spółki cywilnej. W 1991 roku z naszego grona wyszedł Grzesiek Lindenberg. Później, w 1993 roku, zmieniliśmy ją na spółkę jawną. A w 1995 roku zdecydowaliśmy się na stworzenie nowej spółki pod nazwą Prószyński i S-ka spółka akcyjna. Przenieśliśmy do niej tytuły i cały pozostały majątek spółki jawnej, którą później rozwiązaliśmy.

W naszej rozmowie nie padł, jak dotąd, tytuł pierwszej książki wydanej przez oficynę Prószyński i S-ka…

MP: Była to książka „Nie tylko w Ravensbrück”. Jej autor, Michał Piotrowski, sam się do nas zgłosił. Napisał książkę o latach, jakie spędził w obozach koncentracyjnych, między innymi w obozie w Ravensbrück, o którym sądzi się powszechnie, że był obozem wyłącznie kobiecym, co nie jest prawdą.

Wydawaliśmy już wtedy czasopisma, mieliśmy całą infrastrukturę potrzebną do redagowania, robienia korekty i przygotowania książki do druku. Postanowiliśmy spróbować. Umówiliśmy się z autorem, że książkę wydamy, a on częściowo sfinansuje nam papier i druk. Książka ukazała się we wrześniu 1991 roku, sprzedawała się nieźle i koszty wydania nam się zwróciły, toteż nigdy nie poprosiliśmy autora, by cokolwiek do tego przedsięwzięcia dołożył. W ten sposób zyskaliśmy także nowe doświadczenie – przetrenowaliśmy produkcję normalnej książki, takiej z klejoną okładką. Bo wszystkie nasz czasopisma i wszystkie Tytusy miały wtedy oprawę broszurową, z drucianymi zszywkami na grzbiecie.

W takim razie kiedy narodził się świadomy koncept na wydawnictwo książkowe i kiedy powstała polityka wydawnicza z prawdziwego zdarzenia?

MP: W pewnym momencie rynek książki zaczął się zmieniać, profesjonalizować. Stopniowo znikały z niego co mniej poukładane firmy. Zaczęło w Polsce działać wydawnictwo Harlequin ze swoimi kilkoma a potem i kilkunastoma seriami książek pisanych na jedno kopyto. Mieliśmy duże doświadczenie w dystrybucji prasy i innych seryjnych wydawnictw, bo nasze Tytusy też sprzedawaliśmy wtedy przede wszystkim poprzez kioski z prasą. Zaczęliśmy w tym wspierać wydawnictwo Harlequin. Stąd blisko już było do pomysłu, by w ten sam sposób sprzedawać własne książki, które dobieralibyśmy i wydawali specjalnie dla określonego czytelnika. I tak to się zaczęło.

Był rok 1993. Jedną z pierwszych książek była „Lista Schindlera” wydana przy okazji polskiej premiery filmu pod tym samym tytułem. Stworzyliśmy serię nazwaną szumnie „Biblioteczką pod Różą”, na którą składały się amerykańskie powieści dla kobiet, nieco lepsze od harlekinów, choćby dlatego, że nie były pisane wedle jednego sztywnego wzorca. Równolegle zaczęliśmy wydawać serię podróżniczą „Obieżyświat” oraz „Duże Litery” – klasykę literatury światowej w dużym formacie, wydrukowaną dużą czcionką, taką dla ludzi starszych. No a potem to już tak jakoś samo poszło…

W lutym wydawnictwo Prószyński Media otrzymało tytuł Wydawcy Roku przyznawany przez Bibliotekę Analiz. Podczas laudacji na cześć laureata Łukasz Gołębiewski stwierdził, że obecnie waszą działalność biznesową określa w zasadzie jedno słowo, a jest nim „umiar”. Jednocześnie, patrząc na historię firmy, wydaje się, że w pierwszej połowie poprzedniej dekady właśnie tego umiaru w firmie trochę brakowało…

MP: Dla mnie umiar w działalności firmy nastał wraz z pojawieniem się w niej Maćka Makowskiego. Choć poznaliśmy się znacznie wcześniej, gdy siedział po drugiej stronie stołu negocjacyjnego z ramienia redakcji miesięcznika „Fantastyka”, z którą dyskutowaliśmy nad wspólnym wydawaniem tego periodyku. Negocjowaliśmy wówczas bardzo trudną i skomplikowaną umowę, która pozwoliła nam funkcjonować przez wiele lat i dzięki której nie dało się tego pisma sprzedać później Agorze.

Potem Maciek zajął się na wiele lat swoimi sprawami, a do wydawnictwa ściągnęliśmy go w 2000 roku, żeby pomógł nam postawić na nogi nasze czasopisma. I to udało mu się zrobić w sposób wręcz doskonały. Niestety w tym samym czasie spiętrzyły się nasze problemy z działalnością na niwie książek i powstałe wówczas zadłużenie zakończyło się sprzedażą większości czasopism na rzecz Agory.

MM: Zresztą sam też zostałem wtedy „sprzedany” razem z pismami, ale wróciłem do Prószyńskiego jak zły czek (śmiech)…

MP: …wrócił i założył spółkę Prószyński Media, która po pewnym czasie zajęła się z powrotem wydawaniem czasopism. Kolejne kłopoty z działem książek, które powtarzały się co roku latem, jak w zegarku, sprawiły, że postanowiliśmy połączyć spółki Prószyński i S-ka oraz Prószyński Media. Od 2008 roku Maciek czuwa nad całością biznesu i muszę przyznać, że przejęcie wydawania książek przez Prószyński Media to początek epoki umiaru i rozsądku.

MM: Porządkowanie firmy trwało mniej więcej do końca 2011 roku. Od tego czasu przygotowywaliśmy
się i obecnie znajdujemy się w fazie poważnej rynkowej ekspansji.

A gdybyście mieli panowie powiedzieć, co warte jest świętowania przy okazji 25-lecia istnienia wydawnictwa, to co by to było?

MM: Przede wszystkim fakt, że firma jest dziś w stanie coraz intensywniej i skuteczniej działać na rynku. Nie tylko jesteśmy w stanie sprostać konkurencji, ale nierzadko to my stajemy się prekursorem pewnych
zjawisk i trendów. Wzmacniamy te segmenty naszej oferty, w których zawsze byliśmy mocni, inwestujemy na przykład w literaturę kobiecą. Według badań rynkowych GFK Polonia jesteśmy absolutnym rynkowym liderem, jeżeli chodzi o literaturę popularnonaukową, ale również coraz wyraźniej i z sukcesami wchodzimy w literaturę piękną, z nieco wyższej półki, często wydawaną,
jak to się mówi, dla honoru domu. Intensywnie pracujemy nad wzmocnieniem oferty w dziale literatury dziecięcej, gdzie przez wiele lat w zasadzie nie byliśmy obecni, no może poza klasyką polskiej poezji
dziecięcej. Staramy się, z niemałymi sukcesami, rozwijać segment literatury faktu i książki historycznej.

Dlatego świętujemy nie tylko stabilizację firmy, ale i fakt, że udało się stworzyć silne zaplecze, które pozwala śmiało planować dalszy rozwój. Mam nadzieję, że w najbliższych latach uda nam się stać się liderem wśród wydawnictw beletrystycznych.

Odbierając zaszczytną nagrodę Wydawcy Roku, powiedziałem, że wydawnictwo to przede wszystkim ludzie i że to im należą się największe podziękowania. Dlatego te najbardziej istotne spośród naszych inwestycji dotyczą właśnie zespołu. Pod koniec zeszłego roku wyraźnie powiększyliśmy skład
działu promocji, głównie o specjalistów od działań w zakresie public relations, ale nie tylko.

Wydaje się, że pierwsze efekty tych zmian już widać, zarówno w mediach, jak i na rynku. Wspominam o tym również dlatego, że w ostatnich kilku miesiącach odnotowujemy wyraźny wzrost średniej sprzedaży
przypadającej na tytuł; sprzedajemy więcej egzemplarzy. W tej chwili wzmacniamy dział zagraniczny. Dział literatury polskiej po zmianach sprzed paru lat jest w tej chwili jednym z filarów wydawnictwa.
Podobnie z redakcją non fiction i działem literatury dziecięcej. O skali inwestycji w zespół niech świadczy fakt, że doborem książek w 2009 roku zajmowały się u nas cztery osoby, a w tej chwili mamy ośmiu naprawdę znakomitych redaktorów.

Ale nie we wszystkich segmentach notowaliście w ostatnich latach sukcesy. Podjęliście już decyzję o wycofaniu się z rozbudowy oferty literatury fantastycznej i science-fiction…

MM: To prawda, wyniki sprzedaży były dalekie od oczekiwań, więc jako pragmatyk podjąłem decyzję o zamknięciu tej redakcji. Do dziś nie wiem, czy był to problem z ofertą, czy też nasza marka nie pasuje do tej literatury, ale decyzja była stuprocentowo słuszna. Przy zarządzaniu tak skomplikowanym organizmem, jakim jest wydawnictwo, ważne jest, aby z jednej strony nie bać się podejmowania
ważnych decyzji, ale z drugiej, żeby – jeżeli któraś decyzja nie jest trafna – potrafić się z niej szybko wycofać.

Jest jeszcze inwestycja w ofertę komiksową, z którą wiążą się także inne aspekty biznesowe, w tym dystrybucja za pośrednictwem internetu.

MM: Firma Prószyński Media podpisała umowę licencyjną o współpracy ze spółką z o.o. Gildia, do której należała internetowa księgarnia Gildia.pl oraz Wydawnictwo Komiksowe. Odpowiedzialność finansowa i operacyjna spadła w tym modelu biznesowym na nas, i dlatego też m.in. zatrudniliśmy
u nas całość zespołu Gildii. A ponieważ w skład Gildii wchodziło Wydawnictwo Komiksowe, dlatego też aktywnie rozwijamy działalność na tym rynku.

Oczywiście nie mówimy tu o bardzo wysokich nakładach, ale pomysł ma ręce i nogi. Wydawnictwo Komiksowe publikowało komiksy i starało się je sprzedawać przede wszystkim poprzez księgarnię internetową Gildia.pl. Obecnie poszerzyliśmy dystrybucję o to, co potrafi sprzedać nasz dział handlowy. Szybko udało się zwiększyć sprzedaż, a co za tym idzie i nakłady, a to wpłynęło na spadek jednostkowego
kosztu wydania komiksu. Możemy więc przy lepszym poziomie rentowności optymistycznie patrzeć na ten segment naszej działalności i wzmacniać tę biznesową nogę, wydając ponad dwadzieścia pozycji rocznie.

Czy można zatem traktować to jako dobrą pozycję wyjściową do przyszłego ścigania
się z wydawnictwem Egmont, które jest niepodzielnym liderem rynku komiksowego?

MM: Szczerze mówiąc, nie sądzę. Bardziej prawdopodobny jest scenariusz, w którym uda nam się zagospodarować jakąś część tego rynkowego tortu, jednak Egmont ma na nim bardzo mocną, ugruntowaną pozycję i pozostanie liderem.

Wróćmy do inwestycji w zespół. Na malejącym rynku, jakim od kilku lat jest rynek polski, pierwsze cięcia kosztów dotykają zazwyczaj działów promocji, tymczasem Prószyński Media mówi: nie! Promocja i public relations to opłacalne inwestycje…

MP: Jeżeli są dobrze robione…

MM: O inwestycjach decyduje ocena sytuacji na rynku: tej bieżącej i tej w dającej się przewidzieć przyszłości. Według mnie koniunktura na rynku książki nie tylko nie powinna w kolejnych latach słabnąć, ale wręcz się wzmacniać.

Sądzę, że czytelnictwo w Polsce odbija się powoli, ale trwale, od dna, które osiągnęło kilka lat temu. Uważam to za fundament biznesu wydawniczego. Poza tym na rynku można zawsze rozpychać się trochę
mocniej lub słabiej. Prószyński Media dysponuje dziś odpowiednim zespołem i doświadczeniem,
ale także wystarczającymi zasobami finansowymi, by aktywnie inwestować w rozwój, w tym w zakup najbardziej atrakcyjnych praw.

Warto też pamiętać, że o sile wydawnictwa decydują nie tylko hity, bo takie zdarzają się wielu wydawcom. Uważam, że szczególnie ważna jest książka o średnim potencjale sprzedaży. Kilkuprocentowy wzrost sprzedaży tych średnich tytułów przy ofercie liczącej 200 pozycji daje dość
pokaźny przyrost przychodów i zastrzyk finansowy. Dlatego gwałtowne cięcia, których w ostatnim czasie dokonywały niektóre wydawnictwa, mogły być spowodowane pewnym rodzajem rynkowej paniki, potęgowanej przez plotki i zdarzenia, których dalekosiężne konsekwencje trudno z góry przewidzieć. Jednym z nich jest wejście do Polski sklepu Amazon. Oczywiście obecność tak potężnego ekonomicznie gracza może spowodować wiele zmian na naszym rynku, ale uważam, że silny i zdrowy ekonomicznie
wydawca będzie nawet dla Amazona poważnym partnerem do rozmów.

Osobiście twierdzę, że charakterystyka polskiego rynku, jako rynku lokalnego języka, daje wiele narzędzi ochronnych przed ekspansją z zewnątrz.

MM: Uważam podobnie. Środowisko wydawców w ostatnich latach się trochę skonsolidowało, mamy poczucie realnej wspólnoty interesów, mimo pozostawania w stosunkach rynkowej konkurencji.

MP: Już kilkanaście lat temu organizowaliśmy spotkania u nas w firmie, na które przychodzili
wydawcy, czasem zapraszani byli też hurtownicy, gdy dyskusja ich dotyczyła. Był to autorski pomysł ówczesnej szefowej działu książki, Doroty Malinowskiej-Grupińskiej. Na zebraniach dyskutowaliśmy o bieżących problemach…

Tak, spotkania u Prószyńskiego… W zasadzie jednak nie zaowocowały one żadnymi konkretnymi ustaleniami i działaniami. Wydaje się, że dopiero ostatnie lata i zmiany, jakie zachodziły na rynku dystrybucji książek, sprawiły, że wydawcy są gotowi do realnego wspólnego działania, czego dowód w obszarze sprzedaży oferty cyfrowej stanowi dzisiaj Platforma Dystrybucyjna Wydawnictw.

MM: Zgadzam się. Kluczowa wydaje mi się zmiana w świadomości wydawców. Nie musimy się stale kopać po kostkach i jesteśmy w stanie, nadal aktywnie konkurując ofertą, proponować wspólnie pewne rozwiązania, które pomogą wszystkim lepiej funkcjonować na rynku. Nabraliśmy do siebie zaufania.

 

Autor: Piotr Dobrołęcki i Paweł Waszczyk