środa, 7 grudnia 2016
Czasopismo"Magazyn Literacki Książki"
Tekst pochodzi z numeru11/2016


– Panie Marku, był pan w woju?


Byłem. W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Nie umiałbym napisać
tej książki gdybym tej armii nie widział na własne oczy. Ale “Mundur”
nie jest  relacją dokumentalną. Nie ma tam wielu ciekawych rzeczy, które
widziałem. Na przykład niespodziewana inspekcja generała Jaruzelskiego –
wtedy ministra obrony narodowej. Albo wzajemne pożyczanie dających się
uruchomić czołgów przez sąsiednie jednostki wojskowe. Ciekawa była też
żywiołowa niechęć żołnierzy do milicjantów, posunięta do tego stopnia,
że gdy milicja ćwiczyła na poligonie, to żołnierzy starano się trzymać
od nich jak najdalej. Jednostka wojskowa w Opolu, w której służyłem,
wyróżniła się w czasie najazdu Układu Warszawskiego na Czechosłowację w
1968 roku, czasem można było wyciągnąć od jakiegoś sierżanta wspominki
na ten temat. Pamiętam też tych, którzy zginęli w czasie mojego pobytu w służbie zasadniczej – w ciągu pół roku, czterech. Wielu tematów nie dotknąłem, koncentrując się na losach trzech głównych bohaterów.


Do lamusa już przeszły kawały o głupocie trepów. Przypomniał mi się
jeden z nich: “Po co ma żołnierz płaszcz? Żołnierz ma płaszcz po
kolana”. W Pańskim wydaniu te dowcipy są jeszcze smakowitsze. Á propos
płaszcza – pański bohater też miał płaszcz. I nawet go raz założył. O
raz za dużo, bo… bez rozkazu ministra obrony narodowej. Tu już pana
wyobraźnia poszybowała naprawdę wysoko?

– A tu panią zaskoczę. W
Ludowym Wojsku Polskim rzeczywiście Minister Obrony Narodowej wydawał
rozkaz włożenia płaszczy i zdjęcia płaszczy. Ta historia jest prawdziwa,
osobiście włożyłem płaszcz bez rozkazu, za co zostałem aresztowany, na
szczęście na krótko. Generalnie to zdumiewające, do jakiego stopnia
świat, także dzisiejszy, jest nasycony absurdem. Można się dziwić, jakim
cudem to wszystko jeszcze funkcjonuje. Walcząc z absurdem, tworzymy
kolejne absurdy. Można by o tym gadać tygodniami i nie wiadomo czy to
jest bardziej śmieszne, czy straszne.

– Nie mogę nie zadać tego pytania, które samo się ciśnie na usta – ile Paweł Zabłocki ma z pana?

– Tu jest pewien szyfr. Moja mama jest z domu Zabłocka, więc w pewnym sensie jestem tak samo Zabłocki jak Ławrynowicz. Książka zaś jest dedykowana mojemu przyjacielowi i mistrzowi z młodości Pawłowi Freislerowi, stąd Paweł, po części także na cześć Pawła Huelle, którego twórczość bardzo cenię. Z bohaterem “Munduru” łączy mnie sporo zdarzeń z tej książki, podobna marszruta wojskowa, psychicznie też jest do mnie chyba dość podobny. Ale to jednak nie ja. To wykreowana postać, podobnie jak inni bohaterowie, którzy choć mają na ogół prawdziwe pierwowzory, zostali wykreowani. Zawsze tak pracuję. Na rzeczywiste postaci i zdarzenia nakładam warstwę fikcji. To jest świat równocześnie prawdziwy i zmyślony. Nauczyłem się tego od licznych wilniuków, którzy w czasach mojego dzieciństwa odwiedzali nasz dom. Pochodzę z rodziny wygnańców idiotycznie nazwanych “repatriantami”. Przyjaciele moich rodziców pogubili się w czasie wojny i po wojnie, często po latach w cudowny sposób się odnajdywali. Siadali przy dobrze zastawionym stole i opowiadali. Ale jak! Ludzie wschodu często mieli wspaniały dar słowa. Dopiero potem ojciec uświadomił mi, że wiele w tym było koloryzowania, niby były to ich losy, ale wielokrotnie opowiadane zmieniały się w przygodowe, niemal niewiarygodne fabuły. Mistrzem takich opowieści był mój stryj, Mietek. Ja tylko na swój sposób ich słowną twórczość kontynuuję.

– Czy Eligiusz Guciaba, “znany” poeta z Koła Młodych ZLP, który pomagał zdobyć “żółte papiery”, ma swój pierwowzór w rzeczywistości?


Guciaba jest postacią stereotypową, to znaczy, że ma wiele
pierwowzorów, ale żadnego konkretnego. Natomiast rolę Guciaby odegrałem
ja sam, ratując przed służbą wojskową pewnego młodego, bardzo zdolnego
malarza. Mój kolega poeta i psycholog, który wyjechał później do Kanady
(noszący zresztą podobnie “ptasie” nazwisko jak powieściowy Wiktor
Sójka) powiedział nam, co mamy robić. Wszystko przebiegło podobnie jak w
powieści. Tylko pointa była inna. Owszem pani ordynator zorientowała
się, że kolega malarz jest symulantem, ale dała mu papiery czyniące go
niezdolnym do służby wojskowej. Dlaczego to zrobiła, nie wiem. Może
przypominał jej syna, a może zachwyciła ją pięknie namalowana pszczółka
Maja z pierwszomajowej gazetki ściennej. W każdym razie wszyscy artyści
świata od tego dnia darzą panią ordynator wielkim szacunkiem.


Tysiące polskich młodzieńców, po których upomniało się WKU, poznało od
podszewki klimat PRL-owskiej instytucji, która jak się mawiało, miała z
nich zrobić mężczyzn. Czy zbierając materiały do książki, posiłkował się
pan relacjami innych?

– Jedna
relacja jest dla tej książki szczególnie ważna: to opowieść Piotra
Muldnera-Nieckowskiego, poety, prozaika i autora słuchowisk o jego
wojskowych dziejach. Dzięki opowieści Piotra pojawiła się w “Mundurze”
postać doktora, jedna z kluczowych. Piotr jak wiadomo  jest także
lekarzem i był nim także w wojsku, z którego podobnie jak jego
powieściowy odpowiednik nie mógł się wydostać. Bez jego pomocy nie
mógłbym tej postaci zbudować, bo nie miałem tego rodzaju doświadczeń. Z
opowieści Piotra pochodzi też historia o wybuchu rosyjskiej rakiety. Postaci ze Studium Wojskowego Uniwersytetu Warszawskiego zawdzięczają swoje powieściowe istnienie powszechnie znanym wtedy legendom, które studenci opowiadali sobie z rocznika na rocznik. Inne relacje, z którymi się w różnych okolicznościach zetknąłem, odegrały już mniejszą rolę.


A czy wspierał się pan również lekturami? Nie trudno uniknąć porównania
“Munduru” z klasyką gatunku: “Przygodami dobrego wojaka Szwejka”
Jaroslava Haška, “Paragrafem 22” Josepha Hellera, ale też trudno nie
wspomnieć “C.K.Dezerterów”. Z naszego polskiego rynku wydawniczego
nasuwa się na myśl “Książeczka wojskowa” Antoniego Pawlaka i “Paragraf
13” Mariusza Paska.


“Paragrafu 13” Mariusza Paska nie czytałem, pozostałe wymienione książki
znam od niepamiętnych czasów, “Szwejka” przeczytałem po raz pierwszy,
gdy miałem trzynaście lat. Zatem pisząc “Mundur” już do niczego nie
sięgałem, mam to w pamięci, nie starałem się ani do niczego nawiązywać,
ani od niczego się nie odcinałem. Opowiadałem swoją historię, na swój
sposób niespecjalnie przejmując się tradycją. To zresztą tylko w
warstwie fabularnej jest książka o wojsku. Dla mnie to opowieść o
wolności, miłości i przyjaźni. Jeśli chodzi o pokrewieństwa, to chyba
najbliżej “Mundurowi” do “Przygód dobrego wojaka Szwejka”, ponieważ
bohaterowie obu powieści nie służą w armii swojego kraju. Szwejk ma
umierać za austro-węgierskiego cesarza Franciszka Józefa I, który jest
dla niego, Czecha, całkowicie obcym, obmierzłym dziadygą. Najwyższym
dowódcą bohaterów “Munduru”  jest marszałek Związku Radzieckiego Kulikow
i żaden z nich nie ma ochoty oddawać życia za Związek Radziecki. To
czyni sytuację jednych i drugich całkowicie absurdalną.


– Ale czemu powieść o PRL-owskim mundurze? Czy Ludowe Wojsko Polskie zasługuje aż na taką pamięć?

– Ludowe Wojsko Polskie nie zasługuje na żadną pamięć, zwłaszcza po paskudnej roli, jaką odegrało podczas stanu wojennego, a wcześniej podczas ataku na Czechosłowację. Nie jest absolutnie warte powieści. Ale już Karolek i Dwilli to inna sprawa – oni są pod każdym względem warci wydobycia z minionego czasu. To nie jest powieść o PRLowskiej armii. To opowieść o mundurze niekoniecznie tamtej armii, nawet niekoniecznie wojskowym. “Nie ma znaczenia, czy masz na sobie to, co ci podarowało Ludowe Wojsko Polskie, czy nie. Nosisz swój mundur od narodzin do śmierci” – mówi Dwilli. A Karolek w innym miejscu: “Nikt nie jest w stanie wtłoczyć człowieka w mundur, jeśli go sam nie włoży. Ten mundur był w tobie, a nie na tobie chłopie”. Napisałem tę książkę teraz, bo mam wrażenie, że Polacy sami dobrowolnie przebrali się w mundury dwóch wrogich armii i już nie ma znaczenia, jaki człowiek jest: mądry czy głupi, interesujący czy bezbarwny. Ważne jest tylko to, jaki mundur ma na sobie i czy to jest mundur nasz czy nie nasz. A ja, jak wtedy, nie mam ochoty wkładać munduru. Mam przyjaciół w obu wrogich armiach i za Natanem Tennenbaumem mam ochotę powiedzieć: “Chroń mnie Panie od nienawiści”. Na okładce książki powiewa osobista flaga Pawła Freislera i moja, biała w czarne kropki. Pod tą flagą maszeruję dziś jak idiota przez pole bitwy i patrzę z przerażeniem na to, co się stało z ludźmi, których przecież znam od lat, lubię i szanuję. O tym chciałem napisać i to w tej książce jest, choć nie zawsze łatwo to zauważyć, bo w pierwszej warstwie to wesoła, pełna przygód opowieść o miłości, przyjaźni a nade wszystko o wolności.



Gombrowicz pisał: “nie ma ucieczki przed gębą, jak tylko w inną gębę, a
przed człowiekiem schronić się można jedynie w objęcia innego
człowieka. Przed pupą zaś w ogóle nie ma ucieczki”. A czy można uciec
przed mundurem? Być zniewolonym, ale czuć się wolnym?

– Przed mundurem nie da się uciec, dotyczy to wszystkich mundurów świata. A czy nosząc go można zachować wewnętrzną wolność? To powieść o tych, którzy próbowali, ale czy ostatecznie im się udało, nie wiem. Być może wolność jest w ogóle iluzją, marzeniem, a tak naprawdę nie istnieje. Może to wszystko, co robili moi bohaterowie było bez sensu? A może cena za bycie wolnym jest tak wysoka, że to się w ogóle nie opłaca? Na te pytania nie umiem odpowiedzieć, nie odpowiada na nie również powieść. Każdy musi sam sobie wybrać sztandar, pod którym będzie maszerował. Mój sztandar jest biały w czarne kropki i ma to do siebie, że niesie się go samotnie.


Wspomniał pan o kolegach, którzy zginęli w czasie pobytu w służbie
zasadniczej. O takich wydarzeniach opowiadał mi mój ojciec, który
również przymusowo trafił do wojska, że młodzi chłopcy nie wytrzymywali,
załamywali się, a gdy dostali do ręki broń uciekali się nawet do prób samobójczych.


Oczywiście sytuacja koszar to jedna z sytuacji granicznych, w gruncie
rzeczy niemożliwych do zaakceptowania. I tu nie chodzi o PRL, tego typu
sytuacje znajdziemy w literaturze całegoświata, także w wielu filmach
np. “Full Metal Jacket”. W “Mundurze” też jest o tym mowa, choć to
poboczne opowieści, o tym jak przyjaciel postrzelił przyjaciela, który
już nie mógł wytrzymać, żołnierzu, który wlazł na dach z ręcznym
karabinem maszynowym i zabił ponad czterdzieści osób, w tym dowódcę
pułku, wreszcie historia Trzeciaka, który wychodzi z wojska, choć z
niego nie wychodzi. Te rzeczy są na drugim planie, bo to jest opowieść o
tych, którzy sobie nawet w tak skrajnej sytuacji poradzili. Bo chodzi o
to, żeby wkładając mundur na grzbiet, nie włożyć go mentalnie, nie stać
się kimś innym niż się było jeszcze przed chwilą. Widziałem wiele
wypadków, kiedy po miesiącu, dwóch u niektórych z kolegów zmieniała się
mentalność, system wartości, przechodzili jakby na drugą stronę i nawet
tego nie zauważali. To podobny proces jak z tajnymi współpracownikami
SB. Byłem zdumiony, gdy się dowiedziałem za jak małe korzyści, można
powiedzieć ochłapy, ci ludzie latami donosili na swoich znajomych,
przyjaciół, nawet członków rodziny. I nie mogli się z tego wyrwać. Po
prostu byli już po drugiej stronie.

– Ten zdegenerowany świat wojska okazał się dla pewnych osobowości atrakcyjny…


Nie jestem pewien czy to prawda. O kapitanie Królu, szefie głównego
bohatera, niewiele dobrego da się powiedzieć, ale jest to człowiek
inteligentny. Czy dla niego armia, której jest oficerem, jest
atrakcyjna? Ani trochę. Jest znudzony, w gruncie rzeczy gardzi tym całym
wojskiem. Podczas mojego pobytu w Ludowym Wojsku Polskim niewielu
spotkałem entuzjastycznych wojaków. Jakieś świeżo upieczone trepy, które myślały, że dostały wielką władzę nad szeregowcami i chcieli się nią nasycić. Reszta była ponura, zasiedziała, zapijaczona. Wśród zwykłych żołnierzy żadnych entuzjastów sobie nie przypominam – wszyscy czekali na dzień, w którym opuszczą koszary. To jednak, przypominam, nie była nasza armia. To była mało ważna cześć Układu Warszawskiego, za który ginąć nie mieliśmy najmniejszej ochoty. Zastanawialiśmy się nawet przy wódeczce, co byśmy zrobili, gdyby wybuchła wojna. Odpowiedź była prosta: białe kalesony na antenę SKOT-a i pełnym gazem w stronę nieprzyjaciela. Niech sobie Leonid Breżniew walczy bez nas.


W naszej redakcji postulujemy – z racji pana dotychczasowych profesji i
osiągnięć – aby powstało słuchowisko w oparciu o “Mundur”, o filmie
nawet nie wspomnę. Jest szansa?


Na słuchowisko być może tak. Z filmem jest o wiele trudniej. W moim
odczuciu nie ma obecnie zapotrzebowania na film taki jak “Mundur”.
Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego chciałoby powstania filmów
o waleczności, bohaterstwie Polaków, ważnych wątkach z naszej historii. Nie mam nic przeciwko temu, ale to nie moje emploi. “Mundur” jest antybohaterski, więc filmu nie będzie. Choć ja osobiście bym chciał.

Rozmawiała Ewa Tenderenda-Ożóg

RECENZJA KSIĄŻKI >>>TUTAJ

Marek Ławrynowicz –
pisarz, scenarzysta i twórca radiowy. Autor powieści: “Kapitan Car”,
“Diabeł na dzwonnicy”, “Kino Szpak”, “Pogoda dla wszystkich”, “Mumia
świętego Piotra”, “Patriotów 41”, tomu opowiadań “Korytarz” i wyboru
słuchowisk radiowych “Niepotrzebny wiersz”. Książki były tłumaczone na
pięć języków. Napisał ponad czterdzieści słuchowisk dla dorosłych i dzieci. Jest członkiem zespołu autorskiego powieści radiowej “W Jezioranach”. Był współscenarzystą pierwszej części serialu
“Blondynka” W młodości był redaktorem naczelnym nieregularnie
ukazującego się pisma “Linia”, w wieku dojrzałym redaktorem naczelnym
“Kwartalnika Literackiego Wyspa” (2007-2008). Sprawuje opiekę redakcyjną
nad cotygodniową, niezależną audycją literacką “Książki pod lupą”.