Wtorek, 29 stycznia 2013
Może być tylko lepiej
Czasopismo"Magazyn Literacki Książki"
Tekst pochodzi z numeru1/2013


Postawiony w nadtytule tego tekstu temat
ująć można w sposób najkrótszy
z możliwych: słychać pukanie od
spodu. Jasne, że nie co roku na księgarskie
półki trafiają potencjalne kandydatki do nagrody,
jeśli nie Nobla, to przynajmniej Nike.
Prawdą jest też, że w minionym 2012 roku
nie pojawiły się nowe powieści Wiesława
Myśliwskiego czy Eustachego Rylskiego
(oczekujemy ich w roku bieżącym), że
zabrakło obiecujących debiutów (z jednym,
zadziwiającym wyjątkiem), że wreszcie porażającą
wręcz słabość ujawnili autorzy (autorki!)
cieszący się dotąd względnie dobrą
sławą.

Ponieważ książek zasługujących na wyróżnienie
było w zeszłym roku jak na lekarstwo,
ten subiektywny przegląd literatury
polskiej w 2012 roku zacznę od nich właśnie.
W końcu roku znów błysnęła jedna
z nielicznych autentycznych gwiazd polskiej
prozy – Dorota Masłowska. Nie byłem admiratorem
tej pisarki, więcej – „Wojnę polsko-
ruską pod flagą biało-czerwoną” uważam
za twór poroniony, a „Pawia królowej”
za, istotnie, literackiego pawia i tym przyjemniej
mi powiedzieć dobre słowo o nowej
powieści Doroty Masłowskiej „Kochanie,
zabiłam nasze koty” (Noir sur Blanc). Tak
przejmującej wizji świata dawno nie było
w naszym piśmiennictwie. Wczytajmy się
tylko w te tytuły-hasła reklamowe: „Czym
najlepiej rzucać w telewizor plazmowy? Testujemy
kieliszki do szampana”, „W pięć
minut w formie po skrobance? To możliwe.
Ekspresowe pogotowie makijażowe”, „Sexy
na odwyku. Dziesięć trików, by wyglądać
jak milion dolarów, gdy czujesz się jak piętnaście starych marek niemieckich”,
„Tato, rozbiłam
twój śmigłowiec! Wyciągnij
korzyści z zabawnej wpadki”,
„Co zrobić, by pekińczykowi
nie waliło z ryja”, „Czy wiesz,
że psy to ssaki?! Ciekawostki
naukowe”.

Poszukiwanie azylu

Z ogromną przyjemnością przeczytałem
też nową powieść reprezentanta starszego
pokolenia pisarskiego, Kazimierza Orłosia
– „Dom pod Lutnią” (Wydawnictwo
Literackie). Fabułę umiejscowił autor, nie
po raz pierwszy, na ukochanych Mazurach,
zanurzając się w tamtejszych nastrojach, które potrafi przedstawiać jak nikt inny.
Tym razem opowieścią swoją cofnął się do
końca lat 40. zeszłego wieku, gdy do wsi
Lipowo pełnej jeszcze autochtonów napływają
zarówno przesiedleni tu z Bieszczadów
Ukraińcy, jak i Polacy, usiłujący zatrzeć
za sobą ślady AK-owskiej przeszłości.
Bohater „Domu pod Lutnią”, przedwojenny
ułan, po długoletnim pobycie w oflagu,
szuka tutaj azylu dla siebie, także – jak się
okazuje – przed własną rodziną. Do współczesnego
świata, czy w tym wypadku raczej
– do współczesnej Polski kompletnie
nie pasuje. 

Wspomniałem o nieprawdopodobnym
debiucie pisarskim. Oczywiście, autorem
jest człowiek obyty z literaturą, oczytany,
dobrze znający literacie kruczki i tajniki,
jednak realizujący się dotąd w innym żywiole
– filmie. Zresztą, z umiarkowanym
powodzeniem, nie licząc udanej ekranizacji
dramatu Wiesława Myśliwskiego „Złodziej”.

I oto w wieku 64 lat Wiesław Helak – bo
o nim mowa – debiutuje
po raz wtóry.
„Lwowską nocą” (Wydawnictwo
Trio), historią, jak to często bywa, rodzinną. Ale Wiesław Helak, na co warto zwrócić uwagę, nie jest
lwowianinem. „Nie urodziłem się w tym
mieście – pisze. – Pierwszy raz pojechałem
tam w 2000 roku. I potem jeszcze wiele
razy. I pojawił się zarys opowieści, jak
gdyby ona sama z siebie chciała być opowiedziana,
ułożona z głosów przodków,
z moich rozmów z nimi, jakie prowadziłem
w myślach, wędrując ich tropami po miejscach,
w których przebywali. I we Lwowie,
i w Brzeżanach, i na Syberii. To oni napisali
tę książkę, choć już nie będą mogli jej
otworzyć i przeczytać”.

Co wyróżnia „Lwowską noc” spośród
wielu podobnych wspomnień i opracowań?
Zaakcentowanie czynnika wiary w postawie
okupowanej ludności i aktywny – choć nie
zawsze bezpośredni – udział księży i zakonników
w ruchu oporu.

Na wydanie czekają teraz – jak się dowiaduję
– „Scenariusze syberyjskie” Wiesława
Helaka. Za czasów prezesury telewizyjnej
Macieja Urbańskiego realna była ich
realizacja, dziś pozostaje nam liczyć jedynie
na lekturę i uruchomienie wyobraźni.
Analfabeci z okolic Woronicza za swą misję
uważają przenoszenie na ekran historii niedorozwiniętych
panienek, ale już w żadnym
wypadku opowieści o polskich przymusowych
odkrywcach Syberii: Benedykcie Dybowskim,
Wacławie Sieroszewskim i Bronisławie
Piłsudskim.

I tyle byłoby dobrego. Złego zaś: do wyboru,
do koloru.

Kobieta i jej
dwanaście kotów

O ile w zeszłym roku mało zaszczytny tytuł
najgorszej książki zasłużenie należał się
pornograficznemu „Transowi” Manueli Gretkowskiej,
w 2012 roku – mimo wielu starań
– czołowa skandalistka literatury polskiej
ustąpić musiała innej wciąż niespełnionej
„nadziei” rodzimej prozy – Oldze Tokarczuk.

Ta, niegdyś pisarka, a od dłuższego czasu
„realna utopistka” nawołująca do stworzenia
alternatywnego, lepszego świata, sygnatariuszka
listów w najrozmaitszych, ale
– jej zdaniem – zawsze istotnych społecznie
kwestiach, globalistka i wegetarianka,
przyjaciółka zwierząt, walcząca o ich
permanentnie gwałcone prawa – wydała
w Krytyce Politycznej swoje teksty publicystyczne,
mowy i wykłady zebrane w tom
zatytułowany tajemniczo „Moment niedźwiedzia”.

W tej jutrzejszej Heterotopii („to po prostu
miejsce inne niż świat, który znamy”)
odrzuca się m.in. darwinizm, a współzawodnictwo
zastępuje altruizmem; „nie ma
mowy o zabijaniu i zjadaniu. To są partnerzy,
bliscy.”

Co wiemy o psychologii zwierząt? „Czy
nie wydawało wam się nigdy – pyta Olga
Tokarczuk – że zwierzęta mają maski,
że gdzieś za uszami schowano troki albo
zamki, którymi zostały przymocowane, i że
te maski są tak samo zagadkowe, enigmatyczne
– i w pewien sposób emblematyczne
– jak maski ludzi? Kto więc kryje się pod
postacią kota sąsiadów i kim jest ta wesoła
suczka yorka, którą codziennie widuję
na klatce schodowej? Kim jest świnia, kura
i krowa?”.

Zawstydziwszy nas, autorka „Momentu
niedźwiedzia” podważa następnie rozpowszechnioną
tezę, jakoby podstawową komórkę
społeczną tworzyć miały więzy krwi
czyli rodzina, a szeroko pojmowane związki
krwi tworzyły naród. W Heterotopii „bliskimi
krewnymi” będą ludzie podobnie myślący
i wyznający te same idee. Zatem „rodziny”
stworzą, na przykład, „trzy przyjaciółki
plus partner jednej z nich, bo wszyscy pasjonują
się makrobiotyką” albo „jedna starsza
kobieta i jej dwanaście kotów”.

Na nękające nas wszystkich pytanie,
w jakim świecie przyjdzie żyć naszym dzieciom
i wnukom, odpowiedzmy zatem za Olgą
Tokarczuk – w świecie „bliskich krewnych”.

To nie ostatnie słowo

O tym, że Manuela Gretkowska łatwo nie
ustąpi pola konkurencji, przekonać miał jej
„Agent” (Świat Książki). Książka ta dowiodła
jednak głównie tego, że jej autorka nie
tylko nie umie pisać dialogów – Robert Tekieli usprawiedliwiał się, że tej sztuki nauczyć
się jej nie dało –
ale w ogóle nie potrafi
opowiadać, a umiejętność
narracji jest jej nieznana.

Na tle „Kabaretu…”
czy „Tarotu…”, najnowszy
„Agent” jawi się jako lichy melodramat. Tytułowy bohater prowadzi podwójne życie: w Izraelu ma starą żonę, w Polsce
młodą kochankę. Do pierwszej go nie
ciągnie, udaje więc przed nią impotenta.
W końcu mieszają mu się role, zalicza
wpadkę, a że człek to wrażliwy – odbiera
sobie życie. I już. Banał przerażający, rozmówki
rodem z popołudniowych seriali, bohater,
Szymon Goldberg – beznadziejny,
polsko-żydowskie sentymenty grane bez
odrobiny znajomości rzeczy.

„Agent” ujawnia też z całą ostrością, że
jak Gretkowska zaczyna opowiadać, to czyni
to z finezją blondynek z popularnej serii
kawałów, w istocie uprawiając coś na
kształt publicystyki. Oczywiście, „Agentowi”
daleko do „Transu”, dzieła pozornie odważnego,
w rzeczywistości zaś jedynie bluźnierczego. Ale nie wątpię, że w tej materii
znana działaczka feministyczna i założycielka
Partii Kobiet, słowem, niewiasta
nowoczesna i wyzwolona, nie powiedziała
jeszcze ostatniego słowa.

Skleroza dokucza…

Primadonna wszystkich PRL-owskich sezonów,
pisany z dużej litery Bywalec, podpora
„Polityki”, TW, a w pewnym czasie
nawet mąż Agnieszki Osieckiej udzielił
wywiadu Janowi Ordyńskiemu, a blisko
500-stronicowe dzieło wyróżniające się
błędami i brakiem kłopotliwych pytań, pod
tytułem „Passa” wydało Czerwone i Czarne.
Powstało nie do końca rzetelne i w dużej
mierze przemilczane świadectwo życia
i kariery zawodowej felietonisty, wyróżniającego
się lekkością pióra i błahością przemyśleń.

„Passę” Daniela Passenta, z którym rozmawia
Jan Ordyński chwalą takie tytuły,
jak „Twoje Dziecko”. Dziwi trochę ten patronat,
o niańczeniu noworodków w książce
nie znajdujemy wprawdzie zbyt wielu informacji,
ale że Passenta w roli superniani
obsadził kiedyś Mieczysław F. Rakowski,
to i tę rekomendację od biedy da się jakoś
wyjaśnić. Wątpię natomiast, by lekturę
„Passy” polecała prasa sportowa. Bohater
książki nazywa bowiem George’a Foremana
pogromcą Cassiusa Claya vel Muhammada
Alego, a jako żywo ten pierwszy
oberwał od drugiego becki. To jednak drobiazg
w porównaniu z wyznaniem Passenta,
że „ciekawszego reportażu niż z igrzysk
w Hamburgu nie zrobi już nigdy”. Nigdy to
nie było Olimpiady w Hamburgu, w Monachium
i owszem. Lata lecą, skleroza dokucza.

Swoją drogą zabawne, że Passent po
raz kolejny usiłuje kreować się na niezależnego
dziennikarza, wnikliwego obserwatora
sceny politycznej i czarującego wielkoświatowca.

Socjalizm z ludzką twarzą

Lata mijają, a PRL-u nijak nie sposób wybić
ludziom z głów. Kolejne roczniki weteranów
walki i pracy odchodzą
na zasłużoną emeryturę
albo i na wieczny spoczynek,
w ich miejsce przychodzą
nowe, wciąż jeszcze
pełne mocy witalnych
– synów pułków, a za nimi wnuków. Ci
najstarsi, w zależności od opcji politycznej,
hołubili pamięć o niezłomnych stróżach ładu
i porządku. Następna generacja socjalizmu
z ludzką twarzą towarzysza Sztygara
bronić była gotowa niczym niepodległości.
Młodsi od nich w politykę już się nie wdają,
za to pod językiem przechowują wciąż
smak polo cocty i batonów studenckich,
a na tyłkach pielęgnują odciski od dżinsopodobnych
wyrobów szytych przez „Odrę”.

Wybitną postacią wśród tych ostatnich
roczników jest Piotr Ibrahim Kalwas, co potwierdził
właśnie zbiorem opowiadań „Tarika”
(JanKa). W porównaniu z poprzednimi
książkami, znacznie mniej tu zachwytów
nad Aleksandrią, gdzie pisarz osiadł przed
paru laty, niemal niezauważalny stał się
neoficki duch mahometanizmu, który nim
owładnął, za to tęsknota za PRL aż przelewa
się z jednej strony na drugą.

Dla Kalwasa wszystko było wtedy piękne.
Bitki z kartoflami zgotowane przez
mamę i leniwe z cukrem podane w barze,
płytki PCW na podłodze i lastryko na
schodach, aparaty do prześwietlania jaj
i ser półtłusty w sklepach nabiałowych,
silesie i giewonty do palenia, pasta „Lechia”
do mycia zębów, Dyskoteka Studia
Gama i Wyścig Pokoju. Z radia przez cały
czas ślicznie śpiewali Jerzy Połomski, Anna
Jantar i Alibabki. A przemawiał Edward
Gierek.

Co tam aleksandryjski lazur i krystaliczny
blask egipskiego słońca w porównaniu
z dźwiękami wibrafonu Jerzego Miliana czy
emocjami związanymi z wyszukiwaniem
pierrotów i bajecznych w mieszance Wedla.
Zdecydowany estetyczny sprzeciw PRL-owskiego
kombatanta budzi natomiast współczesna
Polska z menelami pod Pałacem
Kultury, zidiociałymi twarzami przechodniów
i kabalistycznymi tatuażami na przedramieniach
bykowatych kretynów.

„Tarika” to dzieło obywatela świata, który
równie pewnie czuje się w Egipcie, co
w Ghanie czy Togo, we Francji, Niemczech
czy Indiach, z takim samym znawstwem
i zaangażowaniem rozprawia o Schulzu Husserlu, Cortazarze i Szekspirze, Stockhausenie
i Schubercie, choć – jeśli chodzi
o tych ostatnich – to milszy mu jest
John Coltrane, ale największe wzruszenia
wywołuje w nim album Voxu z 1979 roku.

Szczerze mówiąc, to, co jeszcze trochę
bawiło mnie w postenerdowskim filmie
„Goodbye Lenin”, dziś śmiertelnie nudzi. To
tak, jak z filmami, które kręcił Stanisław
Bareja. „Misia” obejrzeć dziesiąty raz się
nie da, bo ze śmiechu płaczemy przez cały
czas, przy pięćdziesiątej emisji nieoczekiwanie
dla siebie zasypiamy w połowie, a jubileuszowy,
setny seans spędzamy w toalecie.

Dwie baby jagi

„Lepiej palić fajkę niż czarownice”,
utrzymuje ks.
Adam Boniecki (Znak), zaręczając
prawdziwość tych
słów całym swoim autorytetem.
Nie wydaje mi się. Niedawno wyszedłem ze szpitala
po ciężkiej operacji serca
spowodowanej, między innymi, wieloletnim
ćmieniem, głównie papierosów, ale bywało,
że i fajeczki. I co? Nie lepiej było sfajczyć ze
dwie baby jagi?

Ta z kolei książka już przed publikacją
stała się klasyką polskiego humoru – czytamy
takie zapewnienie umieszczone „na
plecach” nowej książki Wojciecha Manna
„Kroniki wariata z kraju i ze świata” (Znak).
Jaki to świat, pokazuje stosownie podpisana
wyklejkowa fotografia amerykańskich
drapaczy chmur, a jaki kraj – zdjęcie swojskiej
krowy na pastwisku z rzeszą pielgrzymów
w tle. Ten, jakże wdzięcznie ukazany,
rozziew pomiędzy „tu i teraz” a „tam i zawsze”, będzie dominował w całym dziele „klasyka polskiego
humoru”, przy lekturze
którego wydawca – Jerzy Illg, jak zapewnia we wstępie,
kwilił ze śmiechu. Wizja
kwilącego redaktora Illga sama
w sobie jest na tyle urocza, że warto było dla niej „Kroniki…” popełnić.

Na „Kroniki wariata” składają się przemieszane
historyjki o żelaznym karle Wasylu,
magistrze Czupurnym, doktorze Wyciorze
i panu Heniu, inżynierze Koźliku i Gandalfie
prowadzącym doradztwo intymne. Niektórych
bohaterów kojarzą pewnie wierni
słuchacze radiowej Trójki, innych dopiero
poznają, a że postaci to raczej mało skomplikowane
wewnętrznie, nie będzie z tym
specjalnych problemów. W ogóle „Kroniki…”
są książką bezproblemową, raczej nieśmieszną,
a jeśli wywołującą uśmiech, to jedynie
ze względu na wspomnienia dawnych
kącików humoru w gazetkach (zwykle ściennych)
szkolnych i akademickich. Ten sam
zadziwiający poziom osiągania wesołości
dzięki m.in. brzmieniu nazwisk…

Czytamy zatem następujące wiadomości:
„Po wielomiesięcznych poszukiwaniach
organa ścigania zatrzymały groźnego
oszusta Szymona Konia. Jak nas poinformowano,
Koń, wykorzystując swoją biegłą
znajomość niemieckiego, podawał się za
weterynarza” itd., itp.

Co nudzi na dłuższą metę

„Dziennik” Mirona Białoszewskiego (Znak)
jeszcze przed ukazaniem się książki reklamowany
był jako wydarzenie literackie
2012 roku. Jaki rok, takie wydarzenie.
W trakcie lektury 1000 stron zapisków autora
„Obrotów rzeczy” usiłowałem znaleźć
odpowiedź na pytanie: po co Białoszewski
prowadził ten dziennik?

Tadeusz Sobolewski, który „Dziennik”
przysposobił do druku, powiada, że pomysł
na niego wziął się u Mirona z pragnienia
pozbycia się skrupułów, tej nawet mimowolnej
autocenzury, którą stosował w swoich
książkach. Dodajmy, autocenzury głównie
obyczajowej. W nielicznych wierszach Białoszewskiego, jawnie erotycznych,
nie znajdziemy
spermy, po której ślizgają
się buty poety
odwiedzającego w Nowym
Jorku kino porno.

W „Dzienniku” może
sobie pisarz pozwolić wreszcie na otwartość, szczególnie widoczną
we fragmentach amerykańskich. Jak żalił
się tam: „Ludzie by mnie wpakowali w polskizmy,
w biblioteki, literatury, malarstwo
współczesne, a ja chcę życia ulicy, Ameryki,
tej amerykańskiej”. Co prawda, lektura stosownych
ustępów „Dziennika” podpowiada,
że na tych pełnych życia ulicach poetę
z Polski najbardziej interesowały kina i sklepy
z pornografią. „Oczywiście – zauważał –
pornografia na dłuższą metę nudzi, czy raczej
nuży. Ale po przerwie znów zajmuje”.

W PRL pornografia była trudno dostępna,
nic dziwnego zatem, że budziła zainteresowanie.
Gdy po powrocie do kraju,
poeta oczarowywał swojego partnera opowieściami
o tym, jak w Nowym Jorku noszą
się młodzi (w domyśle: młodzi homoseksualiści),
ten wzdycha jedynie, bo „tu
kłódki w uszach, a na rozporku sterczy krowi
róg”. Kiedy jednak Tadeusz Sobolewski
utrzymuje, że „gdyby (poeta – przyp. K.M.)
mieszkał w Paryżu czy Nowym Jorku, nikt
by nie pytał, z kim śpi, o której wstaje i jak
się ubiera”, to czuję w tym zdaniu poza
oczywistą przyganą dla polskiego grajdołu,
jedynie chciejstwo. Bo, po pierwsze, ten liberalny
Zachód nie pod każdym adresem
jest tak samo tolerancyjny, po drugie zaś, w tej fatalnie katolickiej, obskuranckiej Polsce ten gejowski
poeta dostał się, za
przeproszeniem, do
czytanek szkolnych.
Czy tylko dlatego, że
ze swoim homoseksualizmem Białoszewski nie obnosił się jak dzisiejsi
zwolennicy „prawdziwie męskiej miłości”
po Paradach Równości?

Czyśćca nie ma, a co jest?

Inny głośny dziennik, „Dziennik 2010-2011” Jerzego Pilcha (Wielka Litera) czytelnicy
znają z odcinków drukowanych w „Przekroju”.
Autor poszerzył go jednak tu i ówdzie,
a i zawęził, „kilka zawstydzająco płaskich
tekstów “politycznych” – też takich,
w których kompletnie bezradny autor najwyraźniej
nie miał pojęcia, o co mu chodzi”
– usuwając bezpowrotnie. „Żartobliwej
uwagi – twierdzi dalej
– iż dumny jestem
z nakazujących mi taki
ruch resztek samokrytycyzmu,
nie daję; zawsze może się trafić jakiś bystrzak
i wyrazić kąśliwy żal, że mój samokrytycyzm
okazał się za mały, by usunąć wszystko”.

Aż tak bystry nie jestem. Zawsze z przyjemnością
czytałem, czytam i, mam nadzieję,
będę jeszcze czytać to, co autor
„Tysiąca spokojnych miast” ma do powiedzenia
o babce Czyżowej, luterskich krajanach,
Granatowych Górach, a ostatecznie
i o futbolu, że o gorzale tylko wspomnę.
Świeżo upieczony diarysta uparł się jednak,
by dać wyraz protuskowym poglądom. Następująco:

„Wichury już ustały, wracałem taksówką,
za kierownicą siedział natchniony narrator
antypisiorowy, słuchałem z rozkoszą,
tym większą, że wracałem z uroczystości
z sednem wydarzeń współczesnych związanej,
a zarazem, bez wywyższania, od całego
»tu i teraz« duchowo odległej. – Miło
się z panem jechało – mówię, płacąc – bo
nieraz jak się wróg polityczny trafi, komfort
mniejszy. A wie pan – odpowiedział, wydając
resztę – wiozłem raz pewnego »obrońcę
krzyża«. Tak się gość rozjątrzył i tak przy
wysiadaniu drzwiami strzelił, że o mało mi
się auto nie rozleciało. O nie!, myślę sobie,
wyskoczyłem i dwa razy mu kopa w dupę.
Ty mnie drzwiami, ja ci kopa w zadek,
w sumie remis, narodowa zgoda”.

„U lutrów – edukuje Pilch w innym miejscu,
także w kontekście obrońców krzyża
– najkrócej rzecz ujmując, nie ma czyśćca,
nie ma modlitwy za zmarłych, nie pali się
(nie paliło się) świateł na grobach”. No dobrze,
czyśćca nie ma, ale jest piekło. Czy
przypadkiem nie dla równie
subtelnych eseistów?

„Mój świat, gdy zaczynałem
pisanie – biadoli
diarysta – był całkowicie
inny od tego, który osacza
i dławi mnie dziś”. No tak,
mój świat też był inny, tylko
cholera wie, czy o tym samym świecie myślimy.

Autor: Krzysztof Masłoń