Poniedziałek, 9 stycznia 2012
Rozmowa z Waldemarem Lipką, prezesem spółek Grand, Kompap, OZGraf i BZG
CzasopismoBiblioteka Analiz
Tekst pochodzi z numeru317
Rozmawiamy w pana gabinecie w Olsztynie w dniu 13 grudnia, kiedy wiele osób wraca do tej pamiętnej daty. Co pan robił wówczas – przed trzydziestu laty? Nim odpowiem na to pytanie chciałbym się pochwalić, że z okazji tej rocznicy wykonaliśmy w olsztyńskiej drukarni kalendarz ścienny zawierający prace młodych artystów. Ważne, że jest to właśnie dzieło ludzi młodych, którzy urodzili się długo po wprowadzeniu stanu wojennego i nie przeżywali tych wydarzeń. W kalendarzu są ich wspaniałe plakaty, a dwa są wręcz fenomenalne. Jeden z nich zatytułowany „Polska stanu wojennego” przedstawia robotniczy kask z małym otworkiem po kuli i napisem wzdłuż dolnej krawędzi „orła wrona nie pokona”. Rewelacja! Kalendarz rzeczywiście świetny. Wróćmy jednak do mojego pytania… Co robiłem 13 grudnia? Mieszkałem wówczas w Gdańsku, w akademiku we Wrzeszczu, jako student Politechniki Gdańskiej. Nie miałem telewizora w pokoju, więc nie wiedziałem, co się dzieje. Chciałem gdzieś zadzwonić, zszedłem na dół, a tam pani recepcjonistka płakała, bo „zaczęła się wojna”. Z akademika pobiegłem do pobliskiego centrum poligraficznego Solidarności koło domu towarowego Neptun. Po drodze minąłem grupę dziesięciu żołnierzy idących krokiem, który wyglądał niemal jak defiladowy. Zrobiło to na mnie kolosalne wrażenie. Stałem przed budynkiem i widziałem, jak wyciągano ludzi i wywożono maszyny poligraficzne. Schroniłem się w sąsiedniej klatce schodowej i obserwowałem przez sześć godzin. Tak zapamiętałem wprowadzenie stanu wojennego i moje kompletne przerażenie. Przewrotnie można powiedzieć, że był to pana pierwszy kontakt z poligrafią… Ale zupełnie przypadkowy, bo przecież nie wiedziałem, że kiedyś do poligrafii trafię. Potem mieszkając w gdańskim akademiku nie opuściłem żadnej „zadymy”. Pamiętam jak raz ZOMO otoczyło nasz akademik, a ja z przerażeniem przypomniałem sobie, że mam w łóżku kilkadziesiąt egzemplarzy „Rewolucji bez rewolucji” Leszka Moczulskiego, bo tę książkę kolportowaliśmy w tym czasie. Gdy ZOMO otoczyło akademik, jeden z kolegów podsunął pomysł, abyśmy wyszli na dach. I nie zapomnę nigdy sceny, gdy czterystu młodych facetów na dachu skandowało „ZOMO – poddajcie się, jesteście otoczeni!”, a ci zomowcy, w końcu chłopcy w naszym wieku, nie wiedzieli, co robić, jak nas z tego dachu ściągnąć. Potem jeszcze krzyczeliśmy „zieloną, zieloną”, a oni wystrzeliwali w górę petardę… zieloną, to my „czerwoną, czerwoną”, to oni wystrzeliwali czerwoną. W każdym razie byłem na każdej „zadymie”. Powiem jeszcze, że początek strajku w sierpniu 1980 roku zastał mnie… w stoczni, ale w Stoczni Komuny Paryskiej w Gdyni, gdzie jako student odbywałem praktykę. Wtedy podszedł do mnie facet z czerwoną opaską z napisem „strajk”, a ja nie wiedziałem dokładnie, co słowo strajk znaczy. Powiedział tylko, żebyśmy ze stoczni wyszli. Dla nas, studentów, dziewiętnastoletnich chłopców, było to wielkie przeżycie. W każdy razie w tak historycznym momencie byłem w stoczni, na miejscu, gdzie strajk się rozpoczął. Był pan wtedy studentem… Na Politechnice Gdańskiej, na Wydziale Mechaniczno-Technologicznym, gdzie znalazłem się kompletnie przypadkowo. Urodziłem się w bardzo pięknej miejscowości, która nazywa się Leśna na Dolnym Śląsku, obok – nie więcej niż pięćset metrów – jest słynny zamek Czocha. Tam przeżyłem piętnaście lat, ale do szkoły średniej chodziłem już w Tczewie, gdzie przeprowadziliśmy się z rodzicami, bo tam dom miał mój dziadek. Po czterech latach zdałem maturę w liceum zawodowym, po którym miałem już zawód – mechanik obróbki skrawaniem, zresztą o pięknej specjalności „ostrzacz”, którą z kolegami wybraliśmy tylko z powodu tej nazwy. „Ostrzacz narzędzi” brzmiało dla nas bardzo śmiesznie. O wyborze szkoły zdecydowali moi rodzice, którzy uznali, że zwykła matura nic nie daje, tylko trzeba mieć od razu konkretny zawód, a sami takie zawody mieli, bo tata był elektrykiem, a mama tkaczką, i pracowali zawsze jako robotnicy. Sam w swoim wyuczonym zawodzie nigdy jednak nie pracowałem, a na politechnice studiowałem dogłębnie, bo przez… dziewięć lat, ale jej nie ukończyłem. Mogę właśnie powiedzieć, że nie uczyłem się, lecz studiowałem. Poznałem też wspaniałych ludzi, ponieważ przez dziewięć lat studiów zetknąłem się chyba z tysiącem kolegów. Wychował się pan więc na Pomorzu, w Tczewie, w Trójmieście… Ale korzenie mojej rodziny sięgają okolic Myszyńca na północnym Mazowszu czyli moi przodkowie są Kurpiami. Dziadek miał tam gospodarkę, którą sprzedał po wojnie i wyprowadził się do Jeleniej Góry, a stamtąd pod Tczew. Czy można powiedzieć, że jest pan zawzięty jak Kurpie czy Kurpsie, jak ten lud nazywają? Odkrywam to u siebie, przecież zarówno moja babcia jak i dzidek byli „Kurpsiami” spod Myszyńca, z miejscowości Zdunek. Nieopodal jest słynne Kadzidło, gdzie robi się największe palmy wielkanocne. A kiedy zaczął pan swoją drogę biznesową? Jeszcze na studiach, w latach osiemdziesiątych, zacząłem prowadzić swoje biznesy i nigdy w życiu u nikogo nie pracowałem. Założyłem firmę… W którym roku? W 1987 czy w 1988. W zasadzie można było firmę założyć już bez formalnych przeszkód dopiero od 1989 roku, ale wcześniej też były pewne możliwości, chociaż wymagało to uzyskania specjalnej zgody. W przypadku mojej firmy wymagana była zgoda komitetu osiedlowego, zresztą nie wszystko już pamiętam, ale były z tym spore komplikacje. Gdy patrzę teraz na pierwsze strony gazet, gdy widzę fotografie ludzi, którzy mają potężne firmy giełdowe, to przypominam sobie, że razem lataliśmy samolotami do Singapuru po kalkulatory czy komputery. Potem w 1990 roku założyłem firmę Rand razem z kolegą ze studiów Tadeuszem Ściążką, który teraz ma firmę Baltex. Zaczęliśmy od sprzedaży kserokopiarek i w 1990 roku podpisaliśmy kontrakt z Narodowym Bankiem Polskim na dostawę kserokopiarek typu Canon 1215, który przewidywał dostawy do usamodzielniających się dziewięciu regionalnych oddziałów NBP, które przyjęły nowe nazwy jak Wielkopolski Bank Kredytowy czy BPH w Krakowie. Był pan więc dystrybutorem firmy Canon? Nie, bo tej firmy nie było jeszcze w Polsce. Kupowaliśmy maszyny na własny rachunek w Wiedniu od przedstawiciela Canona. Przypomnę też, że wielka firma IBM zaczęła w Polsce od otwarcia w 1991 roku przedstawicielstwa, które miało siedzibę w budynku Ministerstwa Finansów w Warszawie. Tam zamawialiśmy maszyny do pisania, których cena – pamiętam dobrze – wynosiła 1100 dolarów za sztukę. Były to wspaniałe maszyny jak na tamte czasy, bo z wbudowaną pamięcią! Potem jeszcze kupowaliśmy maszyny do pisania Olivetti ETP 55, również z pamięcią. Na nich zarobiliśmy krocie, bo sprzedaliśmy kilkadziesiąt tysięcy sztuk w całym kraju. Miałem biuro w Warszawie przy Nowym Świecie, w którym sprzedawaliśmy dziennie po kilkaset tych maszyn! Głównymi klientami była milicja czy już policja oraz urzędy państwowe. Zaleta tych maszyn polegała na tym, że w pamięci można było przechowywać do 50 znaków, co pozwalało na przygotowywanie wzorów dokumentów, na przykład protokołów przesłuchań policyjnych, co bardzo skracało czas sporządzania tych dokumentów. I w jednym roku ten biznes uciął się jakby nożem ciachnąć! Nauka płynie z tego taka: jak idzie ci bardzo dobrze, to wyobraź sobie, co będzie, jak to wszystko jednego dnia stracisz, czy masz inną opcję? A więc dywersyfikacja! To jest rzecz podstawowa. Dwa razy już miałem taką nauczkę, bo sukces usypia. Czyli pana receptą na sukces jest dywersyfikacja działalności? Nie do końca. Weźmy taki przykład – w sierpniu OZGraf dostał zamówienie na druk 100 tys. egz. jednej książki „na cito” i byliśmy kompletnie obłożeni. Ale w tym samym czasie inna firma ze Skandynawii informuje, że w ciągu dwóch tygodni potrzebuje 15 tys. książek. I co wtedy robimy? Ponieważ mamy w Olsztynie i w Białymstoku system Inside, to Białystok zrobił się klientem Olsztyna i przesłaliśmy tam pliki. Białostocki zakład wydrukował i w pięć dni przygotował wymagany nakład i dostarczył 15 tys. egz. Mało tego – w Olsztynie nie mamy oprawy zintegrowanej, a Białystok „robi” taką oprawę rewelacyjnie. Dlatego jak potrzebna jest taka oprawa, to „robimy” książkę jako OZGraf, ale tylko środek drukujemy w Olsztynie, a oprawę wykonuje Białystok. I wszyscy jesteśmy zadowoleni. W tym sensie rozumiem dywersyfikację, bo inaczej musielibyśmy odmówić przyjęcia zamówienia. Zatem jest to bardziej rozszerzenie możliwości produkcyjnych… Chodzi o to, że jako grupa kapitałowa jako jedyni mamy trzy linie do oprawy twardej. W Olsztynie jest linia, która ma 60 taktów na minutę, kupiona w lutym 2010 roku, a w Białymstoku mamy jedną nową linię firmy Kolbus na 30 taktów i drugą typu BF 524 na 45 taktów. W zakresie przygotowania twardej oprawy jest to nieprawdopodobny fenomen. Dla przykładu – wykonaliśmy książkę pewnego wydawcy w ilości ponad 100 tys. egz. w oprawie twardej w ciągu trzech, no czterech tygodni. Fenomen! Wydawca przewidywał nakład 15 tys., a sprzedało się już ponad sto tys. egz. Ostanie 7000 wyszło dzisiaj, a zamówione było trzy dni temu! I do tego jeszcze wymietliśmy niemal w całej Europie dziesiątki ton papieru, jaki wybrał wydawca. Na 15 stycznia każda drukarnia może zrealizować takie zlecenie, ale jak dzisiaj czyli we wtorek dostaniemy zlecenie, to w piątek książki wyjdą od nas do odbiorcy. Wróćmy jednak do dnia, gdy skończyła się sprzedaż maszyn do pisania, pana wielkiego sukcesu finansowego. Co było dalej? To był koniec firmy Rand, jaką prowadziliśmy razem ze wspólnikiem, ale on miał już inne pomysły na przyszłość i rozstaliśmy się. W 1991 roku sam założyłem spółkę Grand. Dodam jeszcze, że z byłym wspólnikiem pozostaliśmy w zgodzie i dalej się spotykamy, bo to jest mój bardzo serdeczny kolega ze studiów na tym samy wydziale. Ale wtedy każdy z nas miał już inne pomysły na biznes. W firmie Grand byłem więc jedynym akcjonariuszem, potem dwaj moi synowie objęli po kilka procent akcji ze względów formalnych. Nadeszła denominacja złotówki w 1995 roku i zaczęliśmy dostarczać do oddziałów Narodowego Banku Polskiego urządzenia do rolowania czyli pakowania monet w bankowe rulony ze specjalnego papieru. Fantastyczny interes! Najważniejszym elementem tego przedsięwzięcia był papier, specjalnie woskowany i bardzo wytrzymały, który sprowadzaliśmy z Niemiec. Papier był jeszcze nadrukowywany napisami, które opisywały zawartość rolek. Ale zaczęliśmy szukać w Polsce substytutu tego papieru, aby go nie importować. I tak, w 1997 roku trafiłem do firmy zajmującej się papierem zlokalizowanej w Łodzi przy ul. Jaracza 74. A to był właśnie Kompap, od którego kupiliśmy pierwszy papier na rolki w Polsce. Od tego czasu papier kupowaliśmy już stale od Kompapu, który był polskim potentatem na rynku rolek papierowych. „Kręcili” wówczas 5 mln rolek miesięcznie! Poza tym byli największym producentem składanki komputerowej i produkowali też formularze, na przykład dla urzędów skarbowych. Tak poznałem Kompap, ale nic więcej mnie z tą firmą przez lata nie łączyło. Spółka Grand w tym czasie działała na swoim niszowym rynku, doszły jeszcze niszczarki dokumentów, i bardzo dobrze jej się wiodło. Czyli tak wyglądały pana lata „przedkompapowe”? Tak właśnie. Dopiero w 2006 roku zachciało mi się wprowadzić Grand na giełdę, bo uznałem, że osiągnęła odpowiednią pozycję. Firma miała spore obroty, milion, a nawet dwa miliony złotych zysku. A wejście na giełdę miało dać mi prestiż, a także pieniądze po sprzedaży części akcji. I w tym czasie w saunie – mogę to przyznać – spotkałem członka rady nadzorczej Prokomu. Znaliśmy się już wcześniej, więc rozmawiamy o biznesach. Jak to w …
Wyświetlono 25% materiału - 1731 słów. Całość materiału zawiera 6925 słów
Pełny materiał objęty płatnym dostępem
Wybierz odpowiadającą Tobie formę dostępu:
1A. Dostęp czasowy 15 minut
Szybkie płatności przez internet
Aby otrzymać dostęp kliknij w przycisk poniżej i wykup produkt dostępu czasowego dla Twojego konta (możesz się zalogować lub zarejestrować).
Koszt 9 zł netto. Dostęp czasowy zostanie przyznany z chwilą zaksięgowania wpłaty - w tym momencie zostanie wysłana odpowiednia wiadomość e-mail na wskazany przy zakupie adres e-mail. Czas dostępu będzie odliczany od momentu wejścia na stronę płatnego artykułu. Dostęp czasowy wymaga konta w serwisie i logowania.
1B. Dostęp czasowy 15 minut
Płatność za pośrednictwem usługi SMS
Aby otrzymać kod dostępu, należy wysłać SMS o treści koddm1 pod numer: 79880. Otrzymany kod zwotny wpisz w pole poniżej.
Opłata za SMS wynosi 9.00 zł netto (10.98 PLN brutto) i pozwala na dostęp przez 15 minut (bądź do czasu zamknięcia okna przeglądarki). Przeglądarka musi mieć włączoną obsługę plików "Cookie".
2. Dostęp terminowy
Szybkie płatności przez internet
Dostęp terminowy zostanie przyznany z chwilą zaksięgowania wpłaty - w tym momencie zostanie wysłana odpowiednia wiadomość e-mail na wskazany przy zakupie adres e-mail. Dostęp terminowy wymaga konta w serwisie i logowania.
3. Abonenci Biblioteki analiz Sp. z o.o.
Jeśli jesteś już prenumeratorem dwutygodnika Biblioteka Analiz lub masz wykupiony dostęp terminowy.
Zaloguj się