Czwartek, 26 czerwca 2014
Rozmowa z Grahamem Mastertonem
Czasopismo"Magazyn Literacki Książki"
Tekst pochodzi z numeru6/2014


– Ludzie często cię pytają o szczegóły
dotyczące twoich książek. Pewnie nie
lubisz takich pytań?

– Pytają bardzo często. Wiadomo, niektóre
książki napisałem kilkadziesiąt lat
temu, a ktoś przeczytał je tydzień temu
czy poprzedniej nocy. Cóż… różnica
jest znacząca. Czytelnik jest w o wiele
lepszej pozycji. A mnie jest trudno przy
takiej mnogości książek, postaci i wątków,
pamiętać wszystko. Ale rozumiem
te pytania i staram się cierpliwie na nie
odpowiadać.

– Czy bywa tak, że to bohaterowie
zmieniają bieg opowieści? Że żyją własnym
życiem? Że ci się może… gubią?

– Bywa, że jest jakiś plan, ale bohaterowie
przejmują stery i w trakcie rozwoju
akcji już czuć, że ten bohater, czy ta
bohaterka nie zrobi tego, co autor zaplanował.
Wtedy trzeba pozwolić decydować
bohaterowi. Moim zdaniem pisanie
książki jest trochę jak układanie
puzzli. Jeśli nie wiesz, co ma być dalej,
trzeba wrócić do początku, przypomnieć
sobie, przeczytać i wszystko stanie
się jasne.

Jeśli zaś chodzi o zguby… Większość
ludzi uważa, że pisanie powieści to jest
bardzo szybki proces. O dziwo… mniej
więcej myślą o tym w tonacji czasu jej
czytania. Niestety tak nie jest. Powieść
czyta się w kilka godzin, ale pisze się
o wiele, wiele dłużej. A kiedy pisze się
ich dużo, to nie sposób spamiętać nazwisk,
imion wszystkich bohaterów czy
nawet faktów. Zdarzyło mi się, przyznaję,
zapomnieć o zabiciu dwójki bohaterów.
Ale… właściwie, ich śmierć nie była
taka do końca pewna. Nie było jasno
powiedziane, że to oni na pewno zginęli.
Nie było można zidentyfikować zwłok.
Pojawili się w innej powieści, co było
zaskoczeniem nie tylko dla czytelników,
ale szczerze mówiąc, i dla mnie. Raz mi
się też zdarzyło napisać, że bohater miał
sześciu braci, a okazało się, że to jednak
były siostry… No cóż… (śmiech).

– A kiedy dla ciebie książka jest skończona?
Przychodzi taki moment, w którym
czujesz, że to już?

– Właściwie moje książki nigdy nie
kończą się definitywnie. Zawsze jest
możliwość dalszego ciągu. Zwykle jednak
gdy kończę, nie zamierzam pisać
kontynuacji. W sumie wiąże się z tym
tematem jedno małe wspomnienie. Kiedyś
mój sąsiad po przeczytaniu jakiejś
mojej książki podszedł do mnie i spytał:
ej, a co będzie dalej? I prawdę mówiąc,
nie umiałem odpowiedzieć. Bo nigdy
nie wiem, co będzie dalej i czy będzie
jakieś dalej.

– Opowiadasz o pisaniu, jakbyś robił
to całe życie. Kiedy zaczęła się twoja
przygoda z tworzeniem opowieści?

– Zacząłem pisać, gdy miałem cztery-
pięć lat. Ale do tej pory uwielbiam
też rysować. Nie pamiętam co było
pierwsze, czy pisanie czy rysowanie,
choć pamiętam, że pisywałem już wtedy
krótkie, proste historie. Nie byłem
pewien czy straszne, ale starałem
się. Czytałem też od najmłodszych lat.
Czytałem o dinozaurach, kowbojach,
ale pierwszą książką, która zrobiła na
mnie naprawdę ogromne wrażenie,
była „Podróż do wnętrza Ziemi” Juliusza
Verne’a.

– Dlaczego nie byłeś pewien, czy twoje
opowieści były straszne?

– Cóż, tak po prostu było. Ale pamiętam
taką jedną sytuację… Kiedy byłem
dzieckiem i pisywałem te swoje opowiastki,
dawałem je później kolegom
do czytania. Wiele lat później, podczas
jednej z rozmów z dawnym kolegą, ten
przyznał się mi, że gdy czytał je jako
dziecko nie mógł spać, a jeśli już zasnął,
to i tak miał koszmary.

– Mówisz, że kolega miewał koszmary,
a ty, czy ty je miewasz? Czy się czasem
czegoś boisz?

– Nie, nie miewam koszmarów. I nie
boję się. Przynajmniej nie żadnej swojej
książki.

– A gdybyś miał w pokoju szafę z Narnii
i mógł przez nią przejść do dowolnego
miejsca na ziemi bądź gdziekolwiek
indziej, to jakie to byłoby miejsce?

– Hmmm… Wydaje mi się, że byłaby to
plaża na Melediwach.

– Podobno napisałeś „Manitou” w niecały
tydzień. To prawda?

– W zasadzie pierwszą wersję. Ale tak,
można tak powiedzieć. To wynikało też
z tego, że po prostu nie miałem za wiele
czasu na tę książkę, a chciałem ją napisać.

– Czy to prawda, że z jej powstaniem
łączy się pewna niezwykła historia?

– Rzeczywiście. Kiedy byłem chłopcem,
w mojej dzielnicy stał straszny
dom, a w nim mieszkała straszna kobieta.
Budziła grozę… zdecydowanie!
Często mijałem to miejsce. Aż pewnego
dnia wybiegł z jej domu wielki,
rudy kot. Zobaczyłem jak motocyklista
go potrącił. Kobieta wpadła w rozpacz.
A ja widziałem, że kot jeszcze
żyje. Wszędzie było bardzo dużo krwi.
Podniosłem go z ziemi, zaniosłem do
weterynarza i okazało się, że kota można
jednak uratować. Poszedłem, by powiedzieć
o tym kobiecie, a ona spytała
mnie, kim chcę być, gdy dorosnę. Odpowiedziałem,
że pisarzem. Na co ona
dała mi karteczkę z numerem telefonu
i powiedziała, że jeśli kiedyś będę
potrzebował pomysłu, mam zadzwonić
pod ten numer. Później zapomniałem
o tym. Wiadomo, działo się wiele,
ale pewnego dnia postanowiłem, że
zadzwonię i zobaczę, co się stanie. Raczej
z ciekawości. Długo nikt nie odbierał,
aż w końcu usłyszałem w słuchawce
głos, stary głos. I wtedy usłyszałem słowa,
które stały się momentem narodzin
„Manitou”.

– A teraz podobno możemy się spodziewać
powrotu do tego tematu, czy tak?

– Tak, Dom Wydawniczy Rebis niedługo
wyda „Inwazję”. Liczę, że powieść
przypadnie do gustu czytelnikom. Możecie
zacząć się bać.