Niedziela, 14 września 2008
Rozmowa z Tomaszem Brzozowskim ? właścicielem wydawnictwa Świat Literacki i klubo-księgarni Czuły Barbarzyńca oraz współwłaścicielem kawiarnio-księgarni Bambini di Praga
CzasopismoWiadomości Księgarskie
Tekst pochodzi z numeru56


W pewnym sensie, uruchamiając swoje kawiarnio-księgarnie, wytyczył pan nowy kierunek rozwoju dla branży księgarskiej.

Mam takie poczucie i bardzo się z tego cieszę. Bo też rynek ten wolno się rozwija i warto go rozruszać. Wolniej niż wyobrażaliśmy sobie w roku 1997. Jako wydawca literatury ambitniejszej mam problemy w rozprowadzeniu książek. Dystrybutorzy częściej bankrutują niż powstają. Z drugiej strony dominacja Empiku jako głównej instytucji rozgrywającej na rynku też jest niebezpieczna. Symptomatycznym wydarzeniem było, kiedy trzy-cztery lata temu to właśnie Empik podjął decyzję, które książki mają być foliowane, a które nie. Jak za dotknięciem magicznej różdżki wydawcy poprzeceniali książki z 32 zł na 29,90 zł, żeby uniknąć tego foliowania. I zaczęły się te wszystkie rozmowy, że książki są za drogie itd. Pamiętam jedno ze spotkań w gronie księgarzy, bibliotekarzy i wydawców, kiedy dyskutowano, że zbyt wysokie ceny książek hamują czytelnictwo. Wydawcy mówili wówczas, że drogie być muszą, bo oni mają wysokie koszty itd. I co? Jakoś w jednej chwili okazało się, że i koszty mogą być niższe.

A pana książki są w Empikach?

Coraz słabiej i coraz mniej.

Bo to inny odbiorca.

Trochę inny. Nie jestem naiwny i wiem, że jak wydam książkę naukową, to nie sprzedam jej w Empiku 5000 egz. Choć niektórzy autorzy mają inne zdanie na ten temat.

Myślę, że Hrabal, z którego m.in. jest pan znany, to autor pasujący do klienteli Empiku, którą stanowią głównie ludzie młodzi.

Hrabal sprzedaje się tam dobrze. Natomiast ?wycinają? mnie z półek, bo nie mają ze mnie tylu pieniędzy, co z paru innych wydawnictw. Półki nie są z gumy i lepiej wstawić na nie bardziej dochodową ofertę. Jeśli już mówimy o Empiku, zastanawia mnie także inne zjawisko ? przebywanie na topkach tytułów przez rok, a nawet dłużej. W wolnym rynku taka sytuacja jest niemożliwa.

Zapewne pije pan teraz do ?Cienia wiatru?.

Do ?Cienia wiatru? i do kilku innych tytułów. Bestsellery są niezbędne, ale bez dobrej literatury rynek będzie obumierał. Powinniśmy o tym pamiętać.

To gdzie pan sprzedaje książki?

Powiem panu, że nie wiem gdzie. Sprzedaję do Matrasa, Platona, Espace i kilku innych odbiorców. A gdzie oni sprzedają, to już nie wiem.

Kto się u pana tym zajmuje?

Nie ma wydzielonej osoby, po trosze ja sam. Wydajemy coraz mniej tytułów, ale coraz poważniejszych, coraz trudniejszych.

Wcześniej był pan aktywniejszym wydawcą?

O, tak?

To co panu zajmuje tyle czasu? Pewnie te księgarnie.

Nawet nie. Nie chcę zabrzmieć jak zgorzkniały starzec, ale nie chce mi się już robić umizgów do tych wszystkich Empików i Matrasów. Odbyłem kiedyś wiele rozmów, w trakcie których tłumaczyłem, jak ważne i jak dobre są moje książki. Okazało się jednak, że nie ma to najmniejszego znaczenia, bo gramy w zupełnie innych ligach, mówiąc językiem Jerzego Pilcha.

Pan i pośrednicy?

Tak. Dlatego pod koniec lat 90. uznałem, że założę księgarnię.

Czułego Barbarzyńcę?

Nie. Wcześniej, w Zamku Ujazdowskim, miałem księgarnię artystyczną.

Założył ją pan, żeby mieć gdzie sprzedawać swoje książki?

Nie tylko dlatego. Zależało mi na tym, żeby autor mógł się spotkać z czytelnikami, żeby można było podyskutować na temat literatury. Księgarnię w zamku musiałem w końcu zamknąć, ponieważ okazało się, że wizje na jej temat, moja i dyrektora, różnią się. Ale takie misyjne podejście do tematu sprawdziło się. Nie oszukujmy się ? średni nakład naszej książki to 1000 egz. W Czułym Barbarzyńcy udaje się sprzedać 10-15, a niekiedy 20 proc. każdego naszego tytułu. Wówczas jestem spokojny.

I nadal jest pan wierny zasadzie, by nie sprzedawać u siebie byle czego?

Nadal. Niech się takimi książkami zajmują Empiki. U nas eksponowane i hołubione są książki nawet sprzed dwóch-trzech lat. I sprzedają się! Przerażające, że oprócz nas i poznańskiej Kapitałki więcej takich placówek nie ma. Pytałem w Matrasie, jak tam się sprzedają moje książki, ale pytanie wpadło do wielkiego wora i koniec.

Ale Czułego Barbarzyńcę założył pan nie tylko w poszukiwaniu zbytu swoich książek.

Był czas, kiedy wiedziałem, że muszę uciekać do przodu, że nie mam wyjścia. Doświadczenia z zamku pokazały mi, że na takie księgarnie, na taki kontakt z książką, jest u nas zapotrzebowanie. Poza tym imprezy promocyjne, jakie robiliśmy w różnych miejscach, ?rozmywały się?. Nie było z nich pożytku promocyjnego, bo nikt nie wiedział lub nie pamiętał, kto je robił. Nawet nie miałem głowy do kalkulowania, czy mi to wszystko wyjdzie, czy nie. Po prostu czułem, że tak ma to wyglądać i na coś takiego jest zapotrzebowanie. Nawet dziś nie działam jak księgowy ? stety lub niestety.

A Czułego Barbarzyńcę sfinansował pan z własnych pieniędzy?

I z pożyczek. Żaden bank nawet nie myślał, by mi udzielić kredytu. Po dłuższej rozmowie przedstawicielka jednego z nich pokazała mi wewnętrzny dokument, w którym wymieniono branże zalecane i niezalecane z punktu widzenia udzielania kredytów. Branża wydawnicza i księgarska była na pierwszym miejscu.

Nie pytam, na której z tych list?

Tłumaczyła, że banki zawsze szukają asekuracji. A w tej branży dziś towar jest, jutro go nie ma. Nie sposób więc zabezpieczyć kredytu. To była smutna i trudna rozmowa, ale czegoś się nauczyłem.

Co innego, gdyby miał pan swój lokal.

No właśnie ? a ja przecież lokalu nie miałem i nie mam do tej pory. Mówimy oczywiście o roku 2001, bo mniej więcej w roku 2005 nastąpiła duża zmiana, jeśli chodzi o banki. Przedtem tylko nerkę można było zastawić.

A gdzie się pan nauczył biznesu kawiarnianego? Tutaj [w Bambini di Praga ? KF] pewnie ma pan menedżera, który za to odpowiada?

Tego też się uczyliśmy na błędach, na dostawcach wiarygodnych i niewiarygodnych. Jeżeli ktoś myśli o budowaniu struktury sieciowej, może się zgadać z innymi, kupić know-how i wystartować. Ale jeśli robi się taką rzecz, na której nam zależy, to ona musi mieć swojego ducha, być indywidualna. Tego się nie da nauczyć.

Jak pan odbiera zjawisko, że kiedy w mediach mówi się o nowym typie księgarni, połączonej z czymś na wzór kawiarni właśnie, za każdym razem wymienia się pana placówki?

Co ciekawe, mówią tak nawet ci, których, podejrzewam, nigdy u nas nie było. Ale to bardzo miłe, oczywiście.

Choć inspirowanych Czułym Barbarzyńcą lokali na przestrzeni ostatnich kilku lat powstało w Warszawie kilka, ani jeden nie funkcjonuje w świadomości mieszkańców. Ludzie je odwiedzają, ale gdy przychodzi do wymienienia nazwy, nikt ich nie pamięta. To niebywałe, nie sądzi pan?
Dla nas to bardzo dobrze.

Dlatego dziwne, że i tego miejsca nie nazwał pan Czułym Barbarzyńcą.

Nie chciałem.

Choć jest wspólny mianownik, wiadomo jaki.

Hrabal. Bambini di Praga to nowa rzecz, nowa koncepcja. Poza tym uważam, że miejsca są związane z tym, gdzie się znajdują. Na Powiślu panuje inny klimat niż na Pradze, mieszkają inni ludzie, inni są sąsiedzi, kto inny tam pracuje.

Kto tutaj przychodzi i kto tu pracuje?

Trzy pokolenia ludzi z różnym oczywiście doświadczeniem. Część gości, naszych przyjaciół, to osoby, które pokrywają się z gośćmi Czułego Barbarzyńcy, z czego bardzo się cieszę. Przychodzi tu duże grono, rzecz niby prozaiczna, niepalących (w Czułym Barbarzyńcy można palić w części lokalu). Cały ten projekt, nazwijmy to takiej prorodzinności, w Bambini di Praga realizować możemy pełniej. Organizowane dla dzieci ?Czułe czytanki? tak się rozwinęły, że musieliśmy ich liczbę redukować, odmawiać wydawcom, wprowadzać listy? Jak dwadzieścioro dzieci usiądzie z rodzicami, to robi się piekło i nagle to wszystko przestaje być przyjemnością dla każdego. Dzieci po sobie chodzą, toalety są non-stop zajęte. Wszystkie projekty prorodzinne przerzuciliśmy tutaj, gdzie miejsca jest, jak pan widzi, sporo.

200 osób wejdzie.

Tak, rodzice mogą sobie usiąść z boku. Sam jestem ojcem i wiem, jak nieraz trzeba się nakombinować, żeby zapewnić dziecku atrakcje. Inaczej się kombinuje w okresie podbojów i bycia wolnym ptakiem, a inaczej zaczyna, jak jest rodzina. Pojawia się pytanie o spędzanie wolnego czasu, które powinno być ciekawe, żeby nie tracić go przed telewizorem czy DVD. Tak się to wszystko potoczyło, że w okolicy znajomi także ?zaczęli? mieć dzieci, więc wspólnie korzystamy z nowych możliwości.

Pan mieszka na Pradze?

Nie, na Powiślu.

Ile ma pan tutaj tytułów książkowych?
Tu się przyznam, mamy dziwny program do obsługi księgarni. Robiła nam go w roku 1997 pewna firma z Sosnowca, którą bardzo lubię, bo mam poczucie, że ona rozwija się razem z nami. Ciągle jednak nie mogą opanować tak małej rzeczy jak prawdziwa weryfikacja katalogu. Jeżeli ?Lolita? wprowadzona została do systemu sześć razy, to w wykazie tytułów będzie sześć tytułów ?Lolita?, chociaż jest to jedna pozycja. I takich sytuacji mamy dziesiątki. Możemy zatem mieć 16 tys. albo 18 tys. tytułów, co jest nierealne. Myślę, że oferujemy jakieś 4500-5000. Powinniśmy wreszcie spróbować to zweryfikować, choć byłaby to żmudna robota. Natomiast to, co nam się udało zrobić, z czego się cieszę, to duży procent książek zamówionych i sprzedanych. Zbliżamy się tutaj do ponad 90 proc. Zmusiły nas do tego magazyny, a właściwie ich brak. Jeśli zamawiamy sto egzemplarzy, sprzedajemy mniej więcej 90.

To niebywałe.

I mordercze, bo ja w zasadzie kontroluję każde zamówienie. Sprawdzam, weryfikuję? Zamawiamy tylko to, na czym nam zależy.

Jakby pan określił profil księgarni?

Tamtej? Literacki. Określanie profilu Bambini di Praga idzie z oporem. Jak się zaczyna grzebać, okazuje się, że rynek książki albumowej zupełnie się w Polsce nie rozwija.

Dlaczego?
Bo hurtownie książki albumowej pod względem udzielanych im przez wydawców rabatów traktowane są jak księgarnie. To są rabaty księgarskie, na poziomie 35 proc.

Mówi pan chyba o wydawcach zagranicznych?

Tak. Zależało mi na rozwinięciu oferty z zakresu sztuk wizualnych. Zacząłem więc intensywniej współpracować z tzw. hurtowniami albumowymi. Jedyna tego typu, TMC, z publikacji zagranicznych ma tylko Taschena. Oni mają warunki jak prawdziwa hurtownia, a pozostałe to zawracanie głowy.

To jest pewnie kwestia osiągnięcia masy krytycznej obrotu, która sprawi polepszenie warunków.

To wina krótkowzroczności wydawców zagranicznych, którzy nie zauważyli, że coś się tutaj zmieniło, że trzeba zaryzykować, coś zrobić, bo gdzieś ta sprzedaż rośnie. Jak takie duże firmy dostaną nie jeden tylko 5, 10, 15 czy 20 sygnałów, może pomyślą, że ?ta Polska rzeczywiście się trochę zmieniła?? Chociaż tutaj, jak się popatrzy na relacje obrotu do liczby populacji, to powinniśmy mieć połowę obrotów generowanych przez Niemców. A mamy najwyżej 5 proc.

Błędne koło?

Oczywiście. Wydawcy ci z chęcią zajmą się rynkiem niemieckim, francuskim, a z Polski jak spłyną zamówienia, to dobrze, a jak nie, to też z tego powodu nikt nie upadnie.

Ale sprzedaje pan tutaj nowości.

Część tzw. bestsellerów mamy, bo jesteśmy firmą usługową, a przede wszystkim prywatną, która musi przynosić zysk. Natomiast nieco inaczej tę ofertę pokazujemy. Pewne książki, które naszym zdaniem są wartościowe, a przez rynek przeoczone, są wyeksponowane. Oczywiście, jak ktoś przyjdzie np. po nowego Pilcha, no to mamy Pilcha.

Ma pan też, widzę, Jana Tomasza Grossa?
Mam, ale? Z Grossem był zgrzyt, bo miał tu przyjść, ale przysłał swego emisariusza, który nie zobaczył książki na pierwszym stoliku, doniósł o tym i autor nie przyszedł. Ponosimy więc cenę niewypakowania bestsellera. A z satysfakcją pan tę cenę płaci? To, że Gross nie przyszedł, to oczywiście szkoda. Ale w przypadku innych typów literatury, płacę z satysfakcją. Bo ja nie mam nastawienia na masowość, nie upajam się tym, że sprzedajemy jakieś książki ? 100, 200, 300 egz. Bywa, że sprzedaje się wyciągnięte z magazynu wydanie esejów o Stendhalu czy Szekspirze, z Czytelnika. To bardzo dobry sygnał, bo znaczy, że przychodzą ludzie, na których mi zależy. Mieliśmy dużo takich przypadków. Ściągamy czegoś 10 egz., kładziemy na półce i to się sprzedaje.

Proszę powiedzieć o kliencie, na którym mniej panu zależy. Z tej ?gorszej? Pragi? Czy on tu przychodzi? Zagląda z ciekawości?

Nie, omija nas.

Szkoda, to by było fantastyczne.
Ale byłby to jednak rodzaj takiego? Ich nie interesuje literatura. Wyobrażam sobie natomiast ludzi młodych, których to interesuje. Że można tak podać jedzenie. Że książki mogą być piękne, inne niż widziane dotychczas. Działamy od stycznia i jeszcze nie rozpoznaję tego miejsca tak, jak Powiśla. Ale w pierwszym tygodniu dyżurowałem w księgarni i odzew był bardzo miły. Przychodziły mamy z dziećmi, panowie, jakieś starsze pary.

Że wreszcie kulturalne miejsce, tak?

Tak. Że wreszcie cieszą się, że mają taką oazę, że gdzieś tu będą mogli się zaszyć.

I zaszywają się?

Powolutku. Życzyłbym sobie, żeby to było szybciej, ale musimy się wpisać w ich codzienną marszrutę. Musi być ta pewność, że lokal na pewno będzie otwarty, w określonych godzinach itd.

Niech 5 proc. tej młodzieży tu wejdzie, niech chłopak zaprosi dziewczynę na lunch za 21 zł, to będzie wielki krok do przodu. A jeśli potem przyjdzie tu po książkę?

Mamy tu do spełnienia rolę wychowawczą. Zauważyłem bowiem, że na nasze spotkania dziecięce przychodzą rodziny z tatusiami w dresikach, którzy nie bardzo wiedzą, jak się zachować. Ale Praga się zmienia, wystarczy popatrzeć na Ząbkowską, jakie tam powstały knajpy, które zupełnie zerwały z tym wizerunkiem.

Autor: Rozmawiał Kuba Frołow