Rynek poligraficzny zdaje się na coś wyczekiwać… Tak, wszyscy się „przyczaili” wyczekując, co stanie się dalej. Najpierw czekaliśmy na przełom w lutym, potem w marcu, teraz słychać o lipcu, a tu statystyki spłatały figla i jasno mówi się o wzroście rynku wydawniczego. Oczywiście są zjawiska odczuwalne, np. ograniczenie dostępu do kredytów, usług finansowych. Niedawno jeszcze kredyt załatwiało się „na telefon”, a teraz trwa to miesiącami. Dodatkowo banki żądają absurdalnych wręcz gwarancji i zabezpieczeń. Ponoć jest to efekt sygnałów z zagranicy – np. ratingów, jakie otrzymuje branża poligraficzna z Hiszpanii. A te są, delikatnie mówiąc, nienajlepsze… Ten, kto pożycza pieniądze, powinien mieć doradców znających się na branży, z którą kooperuje. Jeśli osoba weryfikująca drukarnie następnie weryfikuje dewelopera, a potem producenta stali, to skądś musi czerpać wiedzę. Przekłada zatem obserwacje swoich spółek-matek na rynek polski. I to powinno się zmienić. Myślę, że już niedługo finansiści będą musieli zatrudnić specjalistów, którzy pomogą im ocenić realne ryzyko w poszczególnych branżach. Co jest dziś największą bolączką polskiej poligrafii dziełowej? Problemem jest powolny powrót pieniądza. Wracają one tak późno, że tworzą trzy- czteromiesięczne zatory i jeżeli drukarz nie może pozyskać kredytu obrotowego, a jest mu bardzo ciężko, to zaczyna być niebezpiecznie. Efekt domina może wyhamować produkcję. Obecnie cała poligrafia dziełowa ma na tym tle zadyszkę. Drukarnie próbują naciskać na banki, aby dostawać kredyty na takich warunkach jak dotąd. Dodajmy – kredyty, które spłacały na czas. Pieniądze z rynku z kolei spływają, kiedy książka się sprzeda, a to potrafi trwać pół roku i więcej. Rozliczenia na rynku książki są horrendalne i to się przenosi na ostatnie ogniwo łańcucha produkcji, którym jest drukarnia. Ona ma książkę wykonać i oddać niemalże w komis. I tu jest problem. Wydawca, jeśli ma problemy z pozyskaniem kredytu, może się kredytować po części w drukarni. Natomiast drukarnia, która łoży na materiały, w papierni już nie, bo papiernicy nie lubią czekać. Termin płatności to miesiąc, czasem dwa, przy dobrym układzie. I koniec. I co dalej? Od blisko dekady wskazuję, że system rozliczeń na rynku książki jest chronicznie patologiczny. W obecnej sytuacji jego słabość wychodzi w całej pełni i może doprowadzić do zapaści w rodzimej poligrafii… Dopóki jest dostęp do pieniądza na działalność bieżącą, m.in. do kredytu, którego koszt wchodzi w koszty działalności gospodarczej, wszystko jest OK. Ale wydawcy powinni bardziej naciskać na hurtowników, a nie wsłuchiwać się w ich tłumaczenie, że zapłacą, kiedy sami dostaną pieniądze. Rynek dystrybucji książek został prawie że zmonopolizowany i wydawcy w zasadzie podporządkowują się tym warunkom. Znam wydawnictwo, które chciało prowadzić handel samodzielnie, ale zrezygnowało. Woli płacić potężne marże otrzymując w zamian złudne bezpieczeństwo funkcjonowania. Alternatywą byłoby utworzenie wspólnej dystrybucji przez kilku wydawców, ale to zdaje się równie trudne jak współpraca między drukarniami. Tak więc można powiedzieć, że bolączki drukarzy i wydawców są podobne. Trzeba jednak pamiętać – obecnie głównym problemem drukarzy jest przede wszystkim brak dostępu do pieniądza. Ci dobrzy na brak zamówień nie mogą narzekać, gorzej z płatnościami. Czy to znaczy, że drukarnie powinny naciskać na wydawców? Osobiście uważam, że jeśli ktoś towar kupuje, powinien za niego zapłacić. Tak więc zdecydowanie drukarze powinni wykonać ruch w tym kierunku. Termin płatności nie stanowi żadnego pola dla konkurencji. Jeśli mój konkurent zaproponuje 60 dni, a ja 180, to ja otrzymuję zlecenie. To prowadzi do degrengolady. Uważam, że takie rzeczy powinny być uregulowane wręcz ustawowo. Ustawa jest dobra na wszystko? Przecież niejedną już obchodzono… Tak, ale trudno mi uwierzyć w samoregulację, gdyż zawsze ktoś „wyskakuje bokiem”. …