Podtytuł pani książki brzmi: „Życie i śmierć pokolenia oczarowanych i rozczarowanych marksizmem”, ale najważniejszy jest – moim zdaniem – pierwszy człon tytułu „Kawior i popiół”. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w akcesie wielu intelektualistów do marksizmu nie chodziło o żadne ukąszenie heglowskie. bo „kąsał – jak mówił Herbert – Berman, kąsał Sokorski, kąsał Kroński”. A im chodziło o władzę, o rząd dusz, o kawior wreszcie. Dobrze pamiętam to zdanie Herberta w rozmowie z Trznadlem, bowiem poważnie zastanawiałam się nad tym. Herbertowi chodziło jednak o okres powojenny, już stalinowski, o tych ludzi, których nowemu reżimowi komunistycznemu udało się przekonać, by dołączyli doń. Nie ma wątpliwości, że było bardzo dużo oportunistów w późniejszych dekadach. Ale pokolenie Broniewskiego – o którym napisałam książkę – za opowiedzenie się za marksizmem, za komunizmem trafiało do więzień. Nie obawiała się pani pisać o ludziach, którzy mają tak złe konotacje jak Wasilewska czy Berman. Proszę pamiętać, że nie pisałam „Kawioru i popiołu” dla czytelników polskich. Nie miałam żadnych uprzedzeń – wobec nikogo, natomiast każdego chciałam zrozumieć. Strachu nie miałam, dla mnie tabu z góry nie było – nie dlatego, że jestem specjalnie odważna, bo nie jestem, i nie lubię konfliktów, lecz po prostu dlatego, że nie jestem stąd. W stosunku do swoich bohaterów używa pani pojęcia „awangarda literacka”. To nieścisłe, choćby w przypadku Broniewskiego. Związany był jednak z tym środowiskiem, a to ono mnie interesowało. Odkąd jako studentka czytałam „Korzenie totalitaryzmu” Hannah Arendt, ciekawiło mnie zacieranie granicy między sferami prywatną i publiczną, co, jak ona opisuje, jest charakterystyczne dla systemów totalitarnych. Chciałam zbadać te sprawy przez zajmowanie się ludźmi, którzy osobiście się znali, którzy mieli ze sobą osobiste stosunki. I to one okazywały się najtrwalsze. Jak, na przykład, między Aleksandrem Watem a Jakubem Bermanem, jego partyjnym mentorem z czasów „Miesięcznika Literackiego”. Uczył go marksizmu z rekomendacji sławnego socjologa Ludwika Krzywickiego. To też pokazuje rozległość tego środowiska, bynajmniej nie wyłącznie literackiego. To był świat Aleksandra Wata. Nawet gdy znalazł się na Zachodzie, bardziej czuł się związany z pozostałymi w kraju komunistami niż z antykomunistyczną emigracją – mimo to, że Wat też był wtedy antykomunistą. Przy czym dręczyły go wyrzuty sumienia za to, że choć w niewielkim stopniu, pomagał komunizmowi. Wątkiem jego wspomnień jest właśnie wina. Jak wprost napisał na pierwszej stronie pierwszego numeru „Miesięcznika Literackiego”: „To jest corpus delicti nikczemnienia. Historia mego znikczemnienia w komunizmie i przez komunizm”. Więzy między ludźmi tego środowiska często okazywały się niezwykle trwałe, bez względu na poważne różnicy ideologiczne. W końcu na Zachód wyjechał Wat dzięki, m.in. Gucie Berman, żonie Jakuba. Tak jak Miłoszowi załatwiła paszport żona Zygmunta Modzelewskiego, Natalia. Ale skoro mówimy o Wacie, który niemal całą swą rodzinę stracił w Holokauście, a sam przeżył gehennę w ZSRR, to dokonał on znamiennego rozróżnienia między odpowiedzialnością nazistów i komunistów za całe zło XX wieku. Otóż, podkreślał on, że Niemcy sami wybrali sobie Hitlera, poparli go i czerpali korzyści z jego polityki, natomiast Rosjanie byli pierwszą i główną ofiarą bolszewickiego spisku. Dlatego też winą obarczał cały naród niemiecki. Z kolei Tuwim podzielił ludzi na dobrych i złych. Ci pierwsi to byli antyfaszyści albo komuniści, ci drudzy – naziści. W efekcie pisał do Jacka Różańskiego: „W panu widzę mściciela mojej matki”. Na kim to mścić się miał, zdaniem Tuwima, ten bezpieczniacki oprawca? Na faszystach. Polskich? To już jeden Tuwim wiedział. Jeżeli chodzi o politykę, on był bardzo naiwny, dziecinny, pewnie zbyt delikatny Moim zdaniem ten jego prymitywistyczny dogmatyzm …