Wtorek, 11 marca 2014
Rozmowa z Jolantą Krysowatą, autorką książki „Skrzydło Anioła”
Czasopismo"Magazyn Literacki Książki"
Tekst pochodzi z numeru2/2014




– Parafrazując „Na tropach smętka” Melchiora Wańkowicza –
wszystko zaczęło się od mogiły…

– … której kilka dni później już by nie było. Zniknąłby
ostatni materialny ślad „akcji koreańskiej”. W 2001 roku dosłownie potknął się
o nią na cmentarzu Osobowickim we Wrocławiu reżyser Patrick Yoka, zdarzyło nam
się w życiu zrobić razem kilka tematów. Wtedy, blisko 13 lat temu, nie
wiedzieliśmy jeszcze, że ten malutki, zachwaszczony i opuszczony kopczyk będzie
najpoważniejszym z nich. Zamiast krzyża, kołek do kolan, a na nim tabliczka z
napisem azjatyckimi „krzaczkami” i po polsku. „Kim Ki Dok. przeżyła lat 13.
Zmarła 20 września 1955 roku”. Patrick zadzwonił do mnie wprost z cmentarza.
„Skąd się mogła wziąć jakaś Azjatka we Wrocławiu w 1955 roku? Jak to nie wiesz?
To się dowiedz! W końcu jesteś dziennikarką”. Warto dodać, że Patrick wracał
wtedy z pogrzebu własnej babci, która życie spędziła w Lwówku Śląskim, a
dopiero, gdy dobiegała 90-tki, zamieszkała u córki we Wrocławiu. Tu też zmarła.
Jak się okazało, po pierwszych badaniach dokumentów, mała Kim trafiła tu z tego
samego Lwówka, około 120 kilometrów od Wrocławia, obie zostały pochowane o
kilka kwater od siebie, choć jedna umarła blisko pięćdziesiąt lat po drugiej,
wiedzieliśmy, że to jest temat. Następny sygnał był jeszcze silniejszy. W
biurze cmentarza dowiedziałam się, że jest już wyznaczona data likwidacji
nieopłacanego grobu Kim Ki Dok i za kilka dni już go nie będzie. Uznałam wtedy,
że są duchy w sprawie, że się dogadały, tam na górze i coś trzeba zrobić, bo
cała historia przepadnie i nikt nigdy nie dowie się prawdy. Nie trzeba być ani
wierzącym ani przesądnym, żeby zauważyć, że za dużo jest w tej sprawie zbiegów
okoliczności. Ja jestem i wierząca i przesądna, choć brzmi to trochę dziwacznie,
więc byłam wtedy i jestem pewna do dziś, że duchy zleciły mi tę robotę. Grób
udało się uratować. w sensie fizycznym, bez pomocy z góry. Nie było na co
czekać. Po prostu zapłaciliśmy z Patrickiem za 20 minionych i 20 przyszłych
lat. Plus jest taki, że możemy się tam pochować.

  – Skąd wzięły się koreańskie dzieci w Polsce?

– W Europie, nie tylko w Polsce. Wzięły się w roku 1951 z
koreańskiej wojny. Świat zna takie „akcje specjalne” do dziś. Dorośli walczą, a
dzieci cierpią. Stąd wziął się apel władz Korei komunistycznej, poparty z całą
mocą przez ZSRR, a wystosowany do europejskich krajów socjalistycznych: „Ratujcie
nasze dzieci”. Miały przetrwać wojnę, podleczyć się, w miarę możliwości
wyedukować i wrócić po wojnie do siebie. Ta akcja objęła kilka państw. Trafiły
do nich 100-200 osobowe grupy małych Koreańczyków. Sprawa była nagłaśniana,
wykorzystywana propagandowo, pełno było o niej w ówczesnych gazetach i kronikach
filmowych. W Polsce taka niewielka grupa trafia do Gołodczyzny, następnie
przeniesiona została do Świdra. To o nich Marian Brandys napisał „Dom
odzyskanego dzieciństwa”, propagandową robotę na wyraźne zamówienie. Strona po
stronie uzasadnianie kłamstw, których autor musiał być świadomy. Użył przy tym
całego swego niewątpliwego talentu, nie odwalił fuchy tylko dla kasy. Straszne.

Akcja Koreańska na Dolnym Śląsku to zupełnie inna historia.
Do Lwówka Śląskiego, a właściwie jego przysiółka Płakowice, przyjechało 1270
dzieci, czyli mniej więcej tyle, ile do wszystkich państw Europy dwa lata
wcześniej. Było lato 1953 roku. Wojna właśnie się skończyła. Ich pobyt w
Płakowicach był tajny. Od początku wydawało mi się to dziwne. Poszłam także tym
tropem.

  – Płakowice utajniono z uwagi na medyczne
eksperymenty w nim prowadzone?

– Ależ skąd! Żadnych eksperymentów nie było. Owszem, w
trakcie pobytu okazało się, że część dzieci jest tak zarobaczona, że żadne
europejskie leki nie działały. To było zagrożenie życia. W roku 1954, po
wykorzystaniu wszelkich normalnych środków farmaceutycznych, do ośrodka został
sprowadzony profesor – toksykolog z Poznania. To on podjął decyzję, żeby
próbnie podać dzieciom do wypicia benzynę. Podziałało. Było to jednak tylko
środkiem, dość histerycznym, ale jednak zaradczym w sytuacji, która normalną
medycynę przerosła. Nie był to  planowany
eksperyment paramedyczny. Nie róbmy z Płakowic obozu zagłady, bo to był raj na
ziemi. Oczywiście w porównaniu z resztą Polski, że o Korei nie wspomnę.

Dziś ciarki nas przechodzą na samą myśl, jak takie
postępowanie lekarzy było niebezpieczne i wręcz karykaturalne. Nikomu jednak
nie zaszkodziło. Oprócz Kim Ki Dok, której szkodziło wszystko. Czy benzyna też?
Pewnie tak. Nie ona ją jednak zabiła, ale tajemnica.

Tajność Ośrodka w Płakowicach miała zupełnie inne powody.
Akcja przywożenia dzieci w trakcie trwania wojny, miała sens. Ale w 1953?
Oficjalnie dzieci do Polski przyjechały z Korei, osierocone, zagubione,
zbierane wzdłuż linii frontu. To w przypadku pierwszej akcji z 1951 roku, jest
wiarygodne. W przypadku dzieci z Płakowic, kompletnie nie ma sensu. O tym, że
rozejm będzie zawarty, było wiadomo od śmierci Stalina czyli od wiosny 1953
roku. Formalnie wojna się skończyła w lipcu. Dzieci „płakowickie” były wtedy w
pociągach. Wysiadły identycznie ubrane, w lnianych spodenkach i bluzach, z
identycznymi woreczkami na placach, z identyczną ich zawartością. W takich
samych zielonych gumowych bucikach. Ubrania te były bardzo zniszczone, zużyte.
Poza tym dzieci się znały, umiały maszerować czwórkami, już na peronie. Biernie
rozumiały podstawowe rosyjskie słowa – z czym się ukrywały – dotyczące  jedzenia itp. Na lekarza mówiły „wracz”. Miały
swoich dziecięcych kapitanów grup, którzy wydawali im polecenia już w czasie
pierwszego przemarszu ze stacji kolejowej do ośrodka. Nowych kapitanów
wybierali dopiero na miejscu. Były poza tym w gorszym stanie – zdrowie,
odżywienie, higiena – niż te przywiezione w czasie wojny. Moim zdaniem one nie
przyjechały z Korei do Płakowic bezpośrednio. Musiały spędzić długi czas razem,
w koszmarnych warunkach. Czy w jakiejś azjatyckiej republice Związku
Radzieckiego? Czy zostały przytulone przez Wielkiego Brata również w 1951 roku?
Wiele wskazuje na to, że tak. Ale dowody kryją się w archiwach w Moskwie. Liczę
na to, że znajdę kiedyś partnera, dokumentalistę lub historyka po tamtej
stronie, który zdoła tego dojść. Oddanie dzieci tak zaniedbanych Kim Ir Senowi
nie wchodziło więc w grę. Gdzie najłatwiej byłoby je umieścić, żeby uniknąć
wstydu lub skandalu? Pierwszym wasalem po drodze była Polska. Dolny Śląsk, tzw.
Ziemie Odzyskane, gdzie dobrowolnie nikt się nie garnął, blisko niemieckiej
granicy, na końcu linii kolejowej, w odgrodzonym murem potężnym ośrodku,
utworzonym w byłym poniemieckim kompleksie psychiatrycznym. Absolutnie
samowystarczalnym. Z własnym ujęciem wody, transformatorem, towarową bocznicą
kolejową, ambulatorium, szpitalikiem, mieszkaniami dla kadry…. To był, z
punktu widzenia tajności, najlepszy wybór.

 – Wcześniej w tych poniemieckich budynkach mieszkali
Grecy…

– No właśnie. Ośrodek nie był wolny, trzeba
go było dla Koreańczyków opróżnić. Od 1949 roku mieszkały w nim dzieci greckie.
W budynkach wokół placówki całe greckie rodziny. Polska przyjęła je po
zakończeniu wojny domowej w ich kraju. Latem 1953 roku dzieci z tej akcji
zostały odesłane z Płakowic do Polic, do domu dziecka, a rodziny dostały
możliwość zasiedlenia gospodarstw i mieszkań, najbliżej niemieckiej granicy, w
okolicach Zgorzelca i Bolesławca. Trzeba przyznać, że Grecy świetnie sobie w
Polsce poradzili. Wielu starszych wróciło do ojczyzny w latach
osiemdziesiątych. Urodzeni u nas, są nasi.

– Lokatorami Płakowic byli także Koreańczycy z południowej
strony linii demarkacyjnej.

– To logiczne. Skoro były „zbierane z linii
frontu”, wystarczy przyjrzeć się, jak się ta linia przesuwała. Kilka razy wojska
Kim Ir Sena wraz z tzw. chińskimi ochotnikami zajmowały ponad 90 proc. terenu
Południa, kilka razy Li Syng Man i Amerykanie docierali do najdalszych zakątków
Północy. Wojna skończyła się tam, gdzie się zaczęła. Granica, a właściwie linia
demarkacyjna, została sztucznie ustalona na tym samym 38 równoleżniku. Dzieci
musiały więc pochodzić z obu jej stron. Dodatkowo zupełnie niechcący, dowodów w
tej sprawie dostarczył polski lekarz – radiolog. Prześwietlał on dzieci w
kierunku wykrywania niebezpiecznego pasożyta płuc. Na podstawie prostego
pytania do dzieci, które tego robala miały: „jak się nazywa twoje
miasto/wieś”?, sporządził on mapę występowania tego pasożyta. Zamieścił ją w
pracy naukowej. Pasożyt przywieziony w płucach płakowickich dzieci, pochodził z
obu stron granicy.

– Jak rekrutowano personel placówki?

– Głównie z nakazów pracy. Młodzi, ledwo
pełnoletni, a czasami nawet nie, z najbiedniejszych rejonów Polski. Byli
dobierani bardzo starannie. Mieli władzy ludowej zawdzięczać wszystko, a przez
to być jej wierni i posłuszni. Nie wyszło. Starsi, i to niewiele, byli jedynie
ci, którzy pracowali wcześniej z Grekami. W sumie ponad 600 osób. Wychowawcy,
nauczyciele, lekarze, pielęgniarki, felczerzy, kucharki, sprzątaczki,
fryzjerka. Samych hydraulików – palaczy było 16-tu. Przeciwko tej armii stanęło
zaledwie kilkunastu dorosłych Koreańczyków. Mieli przede wszystkim pilnować,
żeby ideologicznie dzieci niczego „nie złapały” od Polaków. Stąd bezwzględny
zakaz wszelkich czułości, pobłażania, oznak osobistej sympatii ze strony
polskiego personelu, rozpieszczania, zabawek, słodyczy. Jak się łatwo domyślić,
nic z tego nie wyszło. Totalitaryzm wisiał nad tymi ludźmi, małymi i dużymi,
jak siekiera. Ale nikt się tym nie przejmował. I to jest właściwy temat mojej
książki. Nie wielka polityka i wojna. W tym sztucznym świecie, tej wyspie
szczęśliwości na oceanie polskiej biedy, mieszkali żywi ludzie. Powstały między
nimi więzi. Szczere, silne, gorące, jak się w końcu okazało, dramatycznie
prawdziwe.

– Obecność Amora w Płakowicach nie przyniosła
szczęście jego ofiarom…

 – Miłość polsko-koreańska była absolutnie zakazana.
Ale co znaczy taki zakaz dla zakochanych? Koreański nauczyciel Jun i polska
wychowawczyni. Pierwszy transport dzieci. On stał w drzwiach pociągu, ona na
peronie. Miłość od pierwszego wejrzenia. Rok później znowu był peron. On jechał
do ambasady po zgodę na ślub. Były już obrączki i termin w urzędzie. Ale Jun z
tej Warszawy nie wrócił. Nigdy nie zobaczył syna, który urodził się kilka
miesięcy później. Odnalazłam tego syna i tę dziewczynę po pięćdziesięciu
latach.

Druga para, Koreanka Ry Su Ok, nauczycielka folkloru i jej
polski ukochany. Zabrana o świcie czarną wołga na dyplomatycznych tablicach.
Nawet się nie pożegnali. Cud, że ktoś w ogóle widział, że odjechała, a nie po
prostu zniknęła, jakby utopiła się w Bobrze.

–  Czemu Koreańczyków niespodziewanie ewakuowano
do ojczyzny? To był efekt „odwilży”?

– Najprościej mówiąc – tak. Akcja musiała się kiedyś
skończyć. Tylko dlaczego w ten sposób? Co roku miała odjeżdżać jedna grupa –
najstarszych wychowanków, tych, którzy kończyli szkoły, najczęściej zawodowe i
technika. Pierwsza taka grupka wyjechała w 1958 roku. Dzieci, a właściwie
młodzież, były nawet zadowolone. Z filmów i pogadanek wiedziały, że ich
ojczyzna jest piękna, bogata, sprawiedliwa, dostatnia. Wzór dla świata.
Rzeczywistość, jaką zastali na miejscu, była dramatyczna. Wychowankowie
opisywali ją w listach do Ośrodka w Płakowicach. Po polsku. Głód, ciężka praca,
zsyłanie do kopalń, kamieniołomów. Ktoś musiał te listy w końcu przejąć po
tamtej stronie i to przyspieszyło całą sprawę. W 1959 roku, latem, nagle, bez
żadnego uprzedzenia, przyszła decyzja. Wszyscy naraz. Nie było mowy ani o
adopcji – choć wiele polskich par się o nią starało – ani o pozostawieniu
poszczególnych wychowanków choćby do ukończenia szkoły, o rok czy dwa dłużej. I
tak wszystkie grupy we wszystkich krajach. Została tylko Kim Ki Dok. Na
cmentarzu.

– Przez pewien czas utrzymywali Koreańczycy kontakt
listowny z polskimi opiekunami – potem to się urwało. Z jakich powodów?

– Nie istnieje żaden oficjalny dokument w tej sprawie.
Zachowały się wszystkie umowy międzynarodowe między naszym państwem a KRL-D.
Nawet umowa między naszymi pocztami o dopuszczalnych rozmiarach i wadze paczek.
O zakazie korespondencji nie ma ani słowa. Znowu tajne. Znowu poufne. A powody?
Zapewne takie same, jak za pierwszym razem. Wychowankowie pisali prawdę. Kilka
listów przecisnęło się jakoś, sposobem, po 1963 roku. Wynika z nich, że
wychowankowie pisali i wciąż czekali na odpowiedź. Polscy pracownicy również
twierdzą, że nie przerwali korespondencji pierwsi. A listy przestały docierać
do obu stron. Sprawa jest więc jasna.

– Niejeden wychowanek Płakowic zapewne żyje.
Nie kusi pani podróż do Phenianu w celu dopisania post scriptum?

-Żadnego ciągu dalszego z tego by nie było. Już w 2005 roku
przygotowywaliśmy się z Patrickiem na taki wyjazd. Byliśmy w trakcie zdjęć do
filmu dokumentalnego pt. „Kim Ki Dok”. Już załatwialiśmy formalności. Mieliśmy
poprawne kontakty z ambasadą KRL-D. Mamy pełne listy wyjazdowe z 1959 roku:
imiona, nazwiska, daty urodzenia, kolejność wsiadania do samolotu, data odlotu.
Wiedziałabym kogo szukać. W tym samym czasie, do potrzeb tego filmu, udało nam
się ściągnąć do Płakowic dwóch byłych wychowanków ośrodka. Przebywali wówczas w
Polsce. Pełnili rolę tłumaczy. Do Płakowic przyjechali z delegacją z ambasady.
Pełna obstawa. Było jak było. To można zobaczyć w końcowych scenach filmu.
Owszem, wieczorem, po wyłączeniu kamer, polała się żeńszeniówka – niezapomniane
przeżycie – były wspólne śpiewy, „Szła dzieweczka”  itd. Ale wszystko pod kontrolą. Również
samokontrolą. Ta była najsilniejsza.

I wtedy nam przeszło. Pojawiła się refleksja. Po co nam ten
wyjazd? Dwa tygodnie w drodze, żeby zaliczyć wyprawę turystyczną? Urządzą nam
tam oficjalne, wyreżyserowane spotkania. Uśmiechnięci ludzie powiedzą, jak są
wdzięczni polskim przyjaciołom i państwu polskiemu, za ten czas, w którym mogli
uczyć się i dorastać, żeby wrócić szczęśliwie do ojczyzny i budować socjalizm.
Jaką mielibyśmy szansę na zweryfikowanie ich opowieści? Na upewnienie się, czy
w ogóle są to „nasi” płakowiccy Koreańczycy? 
Żadnej.

Oczywiście wierzę w odnalezienie moich bohaterów, ale poza
Koreą Północną. Albo przynajmniej świadków ich późniejszej historii. Może jakiś
południowokoreański dokumentalista odnajdzie Juna? W końcu ma w Polsce syna,
którego nigdy nie widział. Warto spróbować. Jun pochodził z wpływowej rodziny.
Może udało mu się w życiu? Może uciekł? Bardzo chciałabym to wiedzieć.

Osobiście wierzę, że pojadę do Korei. Na Święto
Zjednoczenia. Wcześniej nie chcę. 

Autor: Tomasz Z. Zapert