Piątek, 16 grudnia 2011
Literatura stanu wojennego po trzydziestu latach
Czasopismo"Magazyn Literacki Książki"
Tekst pochodzi z numeru12/2011


Bluźnierczymi majakami zgniłego inteligenta znad Wisły” ironicznie nazwał Tadeusz Konwicki swoje „Wschody i zachody księżyca”, pisane w „karnawale” Solidarności, z charakterystycznym dla tego pisarza — w jego największych osiągnięciach — szwunkiem czy, jak kto woli, biglem. Powstał bardzo ciekawy zapis stanu psychicznego Polaka roku 1981, tegoż inteligenta, który nagle znalazł się w centrum światowych wydarzeń. Światowych, gdyż „cały nasz układ słoneczny lęka się sowieckiej inwazji na Polskę. Oczywiście termin »inwazja« jest umowny. Rosjanie nie muszą naszego kraju najeżdżać. Oni tu są, siedzą wygodnie, żyją dostatnio od trzydziestu pięciu lat. Otorbili się w garnizonach, bazach, fortecach, usadowili się w administracji państwowej, w aparacie bezpieczeństwa, a także w środowisku artystycznym. Świat po prostu lęka się zamachu stanu i ostatecznej sowietyzacji Polski. Świat ciągle jeszcze wierzy, że komunizm radziecki powolutku uczłowieczy się, zeuropeizuje i zatrzyma się w stadium łagodnej, dobrodusznej egzotyki z niedźwiedziami, blinami i kawiorem. A ten niedźwiedź będzie tańczył sobie z Krakowiakiem, a ten Krakowiak przegryzać będzie blinami z kawiorem i zapijać płynem zwanym russian vodka”.


W tej książce narasta dramatyzm, z dnia na dzień. Nieuchronnie zbliża się — jak pisał Konwicki — „jeszcze jeden niedokończony koniec świata”.


Jak on wyglądał? „Wszędzie wojsko. Zmarznięte, mrukliwe i biedne jak sto nieszczęść. Jakieś samochody pancerne, które nie chcą ruszyć z miejsca. Mróz, ponowa, pod spodem, cienki lód. Ślizgawka. Polska rewia na lodzie.


Ktoś takie plakaty porozklejał w nocy. Bez złej woli. Reklama rozrywki. Jedynej niewinnej i nie budzącej skojarzeń. Polska rewia na lodzie.


Władza schwyciła naród za gardło. A naród ścisnął władzy krtań. Obie strony są jednakowo silne albo jednakowo słabe. Nikt nie zwycięży. Jedni drugich pociągną na dno.

Matko Boska, który to raz?”.

 

Lepkie osocze: dziejowość

 

Trzeba było ważyć słowa, bo patos zgrzytał nieznośnie w obliczu tego, co działo się za oknem. Chociaż wydarzenia narzucały słowa pisane z dużej litery. Grzegorz Musiał w „Dzienniku wojny jaruzelskiej” w Sylwestra roku 1981 zapisał: „Dziś ostatni dzień 1981 roku. Będą się go uczyły dzieci. Czuję już wokół siebie to lepkie osocze: dziejowość. Teraz wiem, o ile szczęśliwszy był Gombrowicz, będąc bezpiecznie z daleka od Polski, naszej szalonej matki. Wciąż myślę o scenie, którą w swym liście, wydrukowanym przez ‘Twórczość’, opisał jego przyjaciel (Dipi?). Okręt już, już odbija od nabrzeża, kapitan z mostku daje znaki Gombrowiczowi, który stoi na przystani. Jeszcze może wsiadać… ale on patrzy kapitanowi w twarz i powoli, w milczeniu kręci głową.


Jeden mały gest — a jaki bezmiar desperacji. Mały gest — a odmienia życie. Ciarki przechodzą, bo przecież za tą sceną — ginie Polska”.


Kazimierza Brandysa stan wojenny zastał w Nowym Jorku. Nie musiał kłaniać się żadnemu kapitanowi, a przecież to właśnie czynił. I w swoich „Miesiącach” odnotowywał koszmary dręczące go nad ranem, w styczniu 1982 roku. Było ich — wyliczył — osiem: „1. że nigdy nie wrócę do mieszkania w Warszawie; 2. że Rosja podbije całą Europę; 3. że będę wykładowcą na uniwersytecie w Ohio; 4. że wysyłam za mało paczek do Warszawy; 5. że jestem stary; 6. że zepsuł mi się ściągacz w spodniach i nie wiem, gdzie w Nowym Jorku mi naprawią; 7. że Polska ginie; 8. czy Bóg istnieje”.

 

Modlitwa za umarłych

 

W kraju internowani pisarze niepokoją się już nie o swoje życie i zdrowie, a o to raczej, czy przebiegła władza nie chce ich wykorzystać w jakiś nie do końca jasny, ale z całą pewnością podstępny sposób. Andrzej Kijowski, przewieziony do Jaworza, zapisuje: „Po przyjeździe Bierezina, Wiesiołowskiego i Kornhausera nasze towarzystwo liczy 21 osób. Składa się przeważnie z osób znajomych, które mogłyby się spotkać na jednych imieninach i obsiąść jedną kanapę. Pilnuje nas 120 potężnych milicjantów oraz osiem szykownych milicjantek. Ta liczba strażników, stanowczo wygórowana jak na nasze potrzeby, wskazuje również na to, że mają tu przybyć inni. Jednakowoż nie przybywają, co nas niezmiernie niepokoi. Dlaczego nas jest tak mało i dlaczego akurat my tu jesteśmy, a inni, nie mniej od nas delikatni, i też »z nazwiskami«, siedzą w Białołęce i innych więzieniach?


— Żeby oni nie chcieli z nas zrobić pekawuenu — powiedział wczoraj Bartoszewski, którego wybraliśmy starostą”.


Brakuje informacji; że za kratami, to nikogo specjalnie nie dziwi, ale i na rzekomej wolności. „Newsy”, które docierają via Radio Wolna Europa nie zawsze się sprawdzają. Ale nadchodzą te najgorsze: „Na wiadomość o śmierci górników w kopani »Wujek« — notuje Kijowski — wszystkie cele odmówiły chórem modlitwę za umarłych”.

 

Kłamstwa i duch conradowski

 

Nie wszyscy ludzie pióra uderzali w jeden ton, o nie. Roman Bratny pobił wówczas — jak pisał Jan Walc w „Wielkiej chorobie” — „wszelkie rekordy prymitywizmu, ślepoty i kłamstwa”, publikując „Rok w trumnie”. Ta, istotnie, prymitywna agitka mająca ponoć obiektywnie ukazać polską rzeczywistość i zagrożenia płynące dla narodu ze strony „Solidarności” sprzedała się jednak błyskawicznie — w niewyobrażalnym nakładzie 300 tysięcy egzemplarzy. Polacy, choć pluli na tę niewielką rozmiarami książeczkę i odsyłali ją autorowi, przecież ten „Rok w trumnie” czytali. Krytycznie? Pewnie tak, ale nie wszyscy. Jacyś Polacy przecież wciąż podtrzymują opinię, że stan wojenny był potrzebny a generał Jaruzelski uratował nas przed obcą interwencją. Już w wolnej Polsce, podobne tezy wygłosił w „Krfotoku” inny znany pisarz, Edward Redliński.


Jednym z najwartościowszych dokumentów tamtych dni jest bez wątpienia „Kadencja” Jana Józefa Szczepańskiego — wnikliwa relacja funkcjonowania Związku Literatów Polskich w latach 1980-83. 13 grudnia 1981 roku organizacja została zawieszona. Starania zarządu o reaktywację zakończyły się fiaskiem. ZLP rozwiązano, tworząc na jego gruzach „neozlep” — stworzony przez prawomyślnych wobec ekipy Wojciecha Jaruzelskiego ludzi pióra, których aspiracje zazwyczaj były odwrotnie proporcjonalne do talentów.


„Kadencja” łączy niejako reportaż z powieścią w duchu conradowskim. Jej autor był postacią charyzmatyczną, gdyż nigdy nie dał się uwieść ideologii w kolorze krwi. Egzystował raczej na literackim obrzeżu, lekceważył koterie, trudno było zaliczyć go do konkretnego środowiska. Nie dał się też zaszufladkować prezesurze.

 

Podtrzymywanie na duchu

 

Stricte reporterską relacją z tamtych smutnych dni polskiej historii są „Jaworowe dzieci” Joanny Siedleckiej: „Miała to być książka o losach i przeżyciach dzieci w okresie stanu wojennego. Dokładniej — dzieci osób internowanych, aresztowanych, ukrywających się. Dzieci rzuconych bez słowa do domu dziecka, pozbawionych obojga rodziców, „tylko” matki lub — co było najczęstsze — ojca. Dzieci, które nie poznawały swoich długo ukrywających się ojców, jeździły na widzenia, pisały grypsy, a w szkole otrzymywały paczki od pionierów ze Związku Radzieckiego. Ale tak naprawdę powstała książka o codzienności naszych rodzin podczas stanu wojennego. „Pisząc o dziecku chcąc nie chcąc pisze się bowiem o jego domu i rodzinie” — definiowała ją, jakże trafnie, autorka.


Pierwszy literacki wizerunek poczynań wykonawców planu tzw. Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego dał Marek Nowakowski. W roku 1982 zamieścił — pod własnym nazwiskiem — w paryskiej „Kulturze” oraz drugoobiegowym „Tygodniku Mazowsze” opowiadania, które niebawem zebrano w tomie „Raport o stanie wojennym” (Instytut Literacki w Paryżu i — równolegle w kraju — Niezależna Oficyna Wydawnicza). Po kilkunastu miesiącach ci dwaj edytorzy opublikowali ich kontynuację, czyli „Notatki z codzienności”, obejmujące zapiski od 13 grudnia 1982 do 22 lipca 1983 — zniesienia stanu wojennego. Krytycy kręcili nosami zarzucając autorowi doraźność, lecz czytelników ta proza z pewnością podtrzymywała na duchu.

 

Powszechna beznadzieja

 

Ten sam okres stanowi oś fabularną „Stanu po zapaści” Jacka Bocheńskiego. Narrator obserwuje miesiące stanu wojennego z łóżka oddziału kliniki kardiologicznej, gdzie trafił w następstwie rozległego zawału serca, spowodowanego — jak utrzymują lekarze — stresem. Pacjentem zresztą z przyczyn politycznych interesuje się milicja. Dochodzący do zdrowia — najpierw na zatłoczonym korytarzu szpitalnym, a potem w wieloosobowej sali — bohater uczestniczy w rozmowach z innymi chorymi, ale także personelem medycznym i odwiedzającymi rodzinami. Z rozmów tych wyłania się stan świadomości Polaków, w szczególności spustoszenia, jakie uczynił komunizm. Bocheński trafnie oddaje klimat epoki, charakteryzującej się powszechną beznadzieją.


Apatia i stagnacja przebijają też z zapisków z dziennika Krzysztofa Mętraka pisanego w stanie wojennym. Notatki są obszerne, gdyż z powodu zawieszenia wydawania prasy ( z wyjątkiem „Trybuny Ludu” i „Żołnierza Wolności”) współpracujący z wieloma periodykami autor po prostu nie miał gdzie drukować (podziemne gazetki jakoś nie potrafiły go skusić). To był szczególny okres w życiu tego przedwcześnie zmarłego twórcy nie tylko z przyczyn politycznych, ale także osobistych: rozwód, narodziny dziecka, choroba matki, problemy z alkoholem…


Autor zastanawia się, co jest, a co nie jest dopuszczalne dla ludzi pióra w okresie stanu wojennego, snuje wizje bliskiej przyszłości, wspomina solidarnościowy karnawał, odnotowuje sportowe sukcesy (III miejsce Polaków na Mundialu w Hiszpanii), piętnuje kinematografię robioną na polityczne zamówienie („Kamienne tablice” Petelskich, „Godnośc” Wionczka), bezkompromisowo ocenia („Janusz Atlas — Wanda Odolska stanu wojennego”)… Nie ulega kwestii, iż Mętrak to jeden z najciekawszych diarystów PRL-u, wielka szkoda, że spadkobiercy blokują edycję ostatniego tomu jego dziennika.

 

Dni pijane, dni trzeźwe

 

Z kolei Teodor Parnicki stan wojenny w dzienniku ledwo dostrzega. Jako „wiadomości pozaosobiste” podaje np. 11 listopada 1983 roku informację o zgonie Breżniewa i zwolnieniu z internowania Lecha Wałęsy. Prozaik starał się trzymać na uboczu, nie angażując się ani po stronie władzy ludowej, ani opozycji. Przykłady? Bardzo proszę:


13 IX 1982: „Telefonował wicemarszałek Sejmu Jerzy Ozdowski przekazując propozycję (sugestię? prośbę? życzenie? zlecenie? rozkaz?) generała Jaruzelskiego, abym wszedł w skład Tymczasowego Komitetu Odrodzenia (czy Ocalenia) Narodowego. Odmówiłem”.


Niespełna miesiąc później odwiedził pisarza minister kultury i sztuki Kazimierz Żygulski: „Cel wizyty — propozycja, abym wszedł w skład Narodowej Rady Kultury. Odmówiłem”.


Z kolei 20 czerwca 1988: „Telefonował Jan Józef Lipski — chciał mnie wciągnąć w jakąś akcję »prewencyjną« — niewątpliwie opozycyjno-polityczną — nie dałem się”.


Do wiadomości o wprowadzeniu stanu wojennego autor „Srebrnych orłów” dodaje: „Dzień »z piciem«” od 12.45 do 14.30 z przerwami: wino (trochę) WHISKY (dość dużo)”. Nie przypuszczałem, że alkohol odgrywał tak istotną rolę w życiu Parnickiego, syna inżyniera rodem z Wielkopolski oraz Augustyny Piekarskiej, kijowianki pochodzenia żydowskiego. Wedle skrupulatnie prowadzonych rachunków w roku 1980 dni nietrzeźwych zanotował 126, a trzeźwych 239. 12 miesięcy później proporcje wynosiły 108 do 257. Rekord abstynencki wyśrubował 5 XI 1982: „Mija równo 5 miesięcy bez picia alkoholu”.


Ważnym segmentem literatury, że tak powiem, okołostanowojennej, są modne ostatnimi laty wspomnienia nastolatków z tamtego okresu. Od kilku lat coraz częściej pojawiają się one w księgarniach. Z reguły wyróżniają się bezkrytycznym spojrzeniem na opisywaną epokę, zaś ich autorzy żywią w nich wyraźną nostalgię. Przykładem „Gra w kapsle” Katarzyny Anny Weiss, w której z wyraźnym sentymentem wyraża się autorka o saturatorach, dżinsopodobnych wdziankach marki „Odra”, kostce Rubika (nie chodzi bynajmniej o kompozytora) oraz zawieszeniem zajęć szkolnych — na bodaj tydzień — spowodowanym decyzją wojskowych w uniformach z orłem bez korony. Z tego posunięcia jeden z nas też się ucieszył, gdyż dodatkowe ferie oddaliły widmo oceny niedostatecznej z matematyki, grożącej mu na półrocze. Ale żeby z tego powodu żywił sentyment za tamtym grudniem?


Złudzeń, co do młodości nie ma chyba Jakub Porada. Jego autobiograficzna powieść „Chłopaki w sofixach”, rozgrywająca się w latach 80. w Kielcach, przetkana jest ironią i sarkazmem. Książka ukazuje zmarnowaną dekadę, w której dobrze się miał jedynie rodzimy rock, zaś PRL z czasu umundurowanej władzy ludowej przypomina krainę surogatów. Wyroby czekoladopodobne, polo-cocta, pocztówki dźwiękowe, czy też właśnie tytułowe sofixy — imitacja zachodniego obuwia sportowego produkowana przez firmę polonijną z Radomia — jeden z symboli schyłkowej komuny w Polsce.

 

Komizm i powaga

 

„Nasz człowiek w Warszawie”, ten niezrealizowany z uwagi na cenzorskie veto scenariusz komedii satyryczno-kryminalnej Jacka Fedorowicza i Stanisława Barei, przypomina się w trakcie lektury powieści Tomasza Matkowskiego pt. „Gangsterski”. Bowiem oba dzieła oparte są na podobnym założeniu bezradności człowieka Zachodu w konfrontacji z lekceważącą logikę codziennością realnego socjalizmu. W ujęciu pisarza tandem renomowanych i rutynowanych zawodowych zabójców przybywa do Warszawy — w której po ulicach jeżdżą czołgi — w celu realizacji kolejnego „kontraktu”. Niestety, z uwagi na nieczynne budki telefoniczne, a potem „rozmowy kontrolowane”, powszechną reglamentację i niedobory wszystkiego, szybko przekonuje się, że z pozoru proste zadanie okaże się niewykonalne.


O ile powyższe tytuły zawierają w sobie niemały pierwiastek komiczny, o tyle poważny ton dominuje w retrospektywnych utworach Wacława Holewińskiego. Ten jeden z najbardziej zasłużonych podziemnych wydawców („Przedświt’) w III RP przeistoczył się w prozaika czerpiącego obficie z naszych dziejów najnowszych. Tym sprzed trzech dekad poświęcił dwie powieści.


Bohater „Za późno na modlitwę” spogląda z dystansu — czasowo-przestrzennego — na swoją działalność w solidarnościowej konspiracji.


Snuje wspomnienia z perspektywy dzisiejszej Francji, dokąd trafił jako emigrant. Jest głęboko rozczarowany kształtem III RP. Nie ma wątpliwości, że wynika to z braku rozliczenia z komuną, co uzgodniono wznosząc toasty przy okrągłym stole w Magdalence w pierwszym kwartale 1989 roku. Równie rozczarowany wydaje się bohater kolejnej powieści obecnego wiceprezesa Stowarzyszenia Pisarzy Polskich — „Przeżyłem wszystkich poetów”. Też zmaga się z solidarnościowym etosem, powracając myślami do zimowych dni przełomu lat 1981/ 82, które określiły także i jego egzystencję. Zastanawia się, jak wiele zapału i energii Polaków bezpowrotnie wtedy zmarnowano.

 

Jak długo jeszcze?

 

Miał stan wojenny swoje apogeum, miał formalne ramy — początek, zawieszenie, odwołanie — ale w gruncie rzeczy trwał aż do 1989 roku, przeorał bowiem wszystko, a dowiódł jednego: że władza ma za sobą siłę militarną. I nic poza nią. To sprawiło, że niemal od razu po 13 grudnia zaczęły się nocne rodaków rozmowy już nie o tym, co będzie po stanie wojennym, ale po komunizmie, po PRL-u, który musiał się skończyć. Pytanie było jedno, uciążliwe wprawdzie i dręczące: kiedy?


Zadawał je, między innymi, Jarosław Marek Rymkiewicz w „Rozmowach polskich latem 1983”, z dumą podkreślając, że „mamy nasz związek, że należymy do niego, że nie pozwoliliśmy go zniszczyć czerwonym, że »Solidarność« żyje, że okazała się silniejsza od siły. I będzie żyła — myśli pan Mareczek (alter ego autora) — pokąd żyje Polska, bowiem »Solidarność« i Polska to jest już to samo, i minie sto, minie pięćset lat, i duch polski przemieni się, przybierze kształt całkiem dla nas, tu i teraz żyjących, nieoczekiwany, ale mimo to, mimo wszystkie przemiany ducha, będzie w tym duchu fragment, ułamek przez nas, przez naszą duchową, naszą naprawdę ciężką duchową pracę uformowany, fragment, ułamek, którego nikt nigdy — żaden generał, żaden pismak żadnego generała — nie zdoła zniszczyć, ponieważ duch jest niezniszczalny, i nic nie mogą mu uczynić, niczym są wobec niego wszystkie rakiety, ile by ich było, SS-20 czy jak tam się zwą”.


Warto, trzydzieści lat po tym, co 13 grudnia 1981 roku zrobił w rządzonej przez siebie Polsce generał Jaruzelski, pamiętać te słowa. Ale nie zapominać też tego, co kiedyś powiedział Stanisław Lem, a co zapisał we „Wschodach i zachodach księżyca” Tadeusz Konwicki, że mianowicie: „W dzisiejszych czasach nikt niczego nie czyta. Jeśli czyta — nie rozumie. Jeśli czyta i rozumie — natychmiast zapomina”. Oby te ostatnie zdania pozostały tylko anegdotą.
 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Autor: Krzysztof Masłowń i Tomasz Z. Zapert