Wtorek, 26 listopada 2013
Między wierszami
Czasopismo"Magazyn Literacki Książki"
Tekst pochodzi z numeru11/2013


Piłkarze ręczni, szermierze, siatkarki,
koszykarze, siatkarze, szczypiornistki,
sztangiści – w takiej kolejności
zawodzili tego roku nasi sportowcy
na międzynarodowych arenach. Że nie
wspomnę o futbolistach rozczarowujących
nieustannie.

Z racji pasma spektakularnych klęsk
polscy kibice żyją więc głównie wspomnieniami.
Dopasowali się to tego wydawcy.
Tej jesieni trafiły do księgarń
dwie pozycje, z jednej strony krzepiące
kibicowskie serca, z drugiej zaś rzucające
snop światła na funkcjonowanie kultury
fizycznej w Peerelu.

Pierwsza, której promocja (szkoda,
że tak mało medialna – przedstawiciel
TVP Sport przybył bez kamery;
jak wieść niesie była niezbędna w Pałacu
Prezydenckim, gdzie prezydent
RP dekorował szefa redakcji sportowej
TVP – miał ułatwione zadanie, bo
przecież order najłatwiej wpinać, gdy
jest wielka klapa) odbyła się w równie
aseptycznej, co wystawnej siedzibie
Polskiego Komitetu Olimpijskiego,
nosi tytuł „Srebrni chłopcy Zagórskiego”
(Studio AWP). Książka została opublikowana
w 50. rocznicę największego
w dziejach triumfu rodzimego basketu,
czyli wicemistrzostwa Europy, zdobytego
w 1963 roku we wrocławskiej Hali
Ludowej. Polscy koszykarze – trenowani
przez Witolda Zagórkiego (postać dziś
zapomniana; pewnie dlatego, że w stanie
wojennym pozostał w Austrii, gdzie
mieszka do dziś) finał z ZSRR przegrali,
bo musieli – taka była obiegowa opinia –
którą dementują Marek i Łukasz Ceglińscy,
autorzy tej znakomicie udokumentowanej
(także fotograficznie), skrzącej
się dowcipem i pełnej dygresyjnych osobliwości
pracy. O żadnych naciskach politycznych
nie było mowy. Za to ideologia
przesądziła o obsadzie stanowiska
prezesa Polskiego Związku Koszykówki:
„Z teczki personalnej Mariana Kozłowskiego
znajdującej się w archiwach
Instytutu Pamięci Narodowej wynika,
że późniejszy prezes PZKosz do głównego
Komitetu Kultury Fizycznej skierowany
został w 1953 roku, po zwolnieniu
ze służby w MBP. W niesławnym resorcie
zaczął pracować w roku 1945”.

W Kampanii Wrześniowej przyszły
sternik naszej koszykówki bronił Warszawy,
był dwukrotnie ranny. Zimą
1940 roku usiłował zbiec do sowieckiej
strefy okupacyjnej. Schwytany nad Bugiem
przez niemieckich grenzschutzów,
został oskarżony o szpiegostwo i wylądował
na Pawiaku – tak brzmi jego autorska
wersja życiorysu, trudnego dziś
do zweryfikowania. Odzyskawszy po
ośmiu miesiącach wolność, nie trafił do
utworzonego kilka tygodni później getta.
Funkcjonował na fałszywych papierach
jako Marian Kozłowski. Żył z korepetycji
z języka angielskiego, handlu
tekstyliami, bimbrem, mięsem, ponoć jakiś
czas ukrywał się w piekarni. Wstąpił
też – i w związek małżeński, i do Polskiej
Partii Robotniczej. W kwietniu 1945 roku
zgłosił akces do bezpieki i „do końca
roku 1947 uczestniczył w walkach
zbrojnych o utrwalenie władzy ludowej”.
Te doświadczenia zdyskontował 15 lat
później w powieści „Droga przez front”,
a potem scenariuszu filmu „Milczące ślady”.

Kolejnym przystankiem na życiowym
szlaku Kozłowskiego były posady w…
więziennictwie (Gdańsk i Przemyśl), następnie
powierzono mu kierowanie krakowskim
WUBP. Pełnił tę funkcję przez
pięć lat. Aż do raportu kończącego jego
bezpieczniacką karierę.

Niebawem eks-oficer zostaje prezesem
PZKosz i – równolegle – zastępcą
redaktora naczelnego „Expressu Wieczornego”,
a po pewnym czasie jego korespondentem
w Londynie. Dorabia sobie
tłumaczeniem angloamerykańskich
opowiadań kryminalnych drukowanych
regularnie na łamach „Magazynu Polskiego”.
Język Szekspira opanował do
perfekcji przed wojną podczas studiów
na Uniwersytecie Londyńskim, wymuszonych,
gdyż – jak wspominał – w II RP
z uwagi na pochodzenie nie mógł dostać
się na wyższą uczelnię.

Na koszykówce się nie znał, lecz pojął,
że „skoro kazali mu zostać prezesem,
to on musi się tej roli nauczyć”. I dopiął
celu, ale na fali Marca ‘68 wyleciał z posady.
W górę, bo wkrótce zaczął rządzić
federacją koszykówki europejskiej, co zawdzięczał
zażyłości z Williamem Jonesem,
włodarzem światowego basketu.

Równie wiele ciekawostek o obrzeżach
sportu zawierają wielowymiarowe
wspomnienia tyczkarza Władysława
Kozakiewicza, wnikliwie i rzetelnie
opracowane przez Michała Pola w tomie
„Nie mówcie mi jak mam żyć”, rekomendowane
– jak przystało na ten
tandem autorski – w restauracji „Champions”.
Dla zachęty smakowity cytat:
„Na partyjnym bankiecie medalistów
olimpijskich (Moskwa 1980) na zaproszenie
Edwarda Babiucha, ówczesnego
prezesa rady ministrów nawet partyjni
dygnitarze podchodzili do mnie klepiąc
po plecach i mówiąc ‘Ależ pan tym Ruskom
wała pokazał. Zuch! Należało im
się!’ (…) Owe spotkanie już na początku
okazało się bardzo niefortunne. Jacek
Wszoła, Jan Kowalczyk i wielu innych
przybyło z żonami, ale nasze panie
nie zostały wpuszczone. Kazano im zaczekać
przed wejściem do budynku. Weszliśmy
na górę i stanęliśmy w szeregu,
na zmianę kobieta, mężczyzna. Więc
Babiuch witając się z nami, za przemian
całował i ściskał dłonie. A że proporcje
były nierówne w pewnym momencie
cmoknął w rękę Władysława Stecyka,
srebrnego medalistę w zapasach. Miał
prawo się pomylić, zważywszy, że przed
Stecykiem stał potężnej postury Grzegorz
Stellak – wioślarz z łapami jak graby.
A ze Stecyka był nieduży chłopaczek
– startował w kategorii do 59 kilogramów.
Ucałowanemu zrobiło się głupio.
– Panie premierze, nie trzeba – zaprotestował,
co wywołało u nas dodatkowy
śmiech i konsternację u oficjeli. Tyle, że
zaraz zrobiło się nam nie do śmiechu. Za
medal mieliśmy obiecane auta. Za złoto
– poloneza, za srebro dużego fiata, za
brąz – malucha. Ale Babiuch przemówił
‘wicie, rozumicie, mamy pewne przejściowe
trudności, musimy oszczędzać’
(…) Wszyscy byli rozczarowani i mieli
gdzieś ten cały bankiet. W pewnym
momencie Jacek Wszoła zaczął pakować
do kieszeni kabanosy. Nie po kryjomu,
ostentacyjnie, aby wszyscy widzieli.
Babiuch podszedł do niego z życzliwym
uśmiechem:

– Panie Jacku, niech pan je, wystarczy
dla wszystkich. A jak zabraknie, to doniosą.

– Wie pan, panie premierze, ale przed
drzwiami czeka moja żona, a ona od
dwóch lat tego nie widziała”.

Babiuch zmył się z sali jak niepyszny.
A niespełna miesiąc później w podobnym
stylu opuścił scenę polityczną. Ale to już,
jak mawiał Kiping, zupełnie inna historia.

Autor: TO-RT