Poniedziałek, 10 lipca 2017
WydawcaCzarne
AutorMariusz Urbanek
Recenzent(gs)
Miejsce publikacjiWołowiec
Rok publikacji2017
Liczba stron292
Tekst pochodzi z numeru MLKMagazyn Literacki KSIĄŻKI 6/2017

Kto w Polsce nie zna(ł) Makuszyńskiego, niech podniesie rękę. Pisarz arcypolski – z przekonaniem wychwalał w patriotycznym duchu urodę i wielkość kraju (piszę to bez cienia ironii, tak po prostu było), o bolszewikach mówił jak najgorzej, podobnie o Ukraińcach („ukraińska dzicz”, której niewiarygodnie przerażające zachowanie obserwował), „żydków” postponował na wszelkie sposoby. O teatrze pisał ze znawstwem i zrozumieniem, felietonami strzelał z każdej pozycji i w każdej sprawie, powieści rozjaśniał słońcem, tym bardziej fabuły tworzone dla dzieci. Był zdeklarowanym hedonistą i miłośnikiem wygód, utartego trybu życia: pisanie, kawiarnia, obiadek, brydż. I doborowe towarzystwo, pawi ogon sarmackich uprzejmości, feeria dowcipu i fontanna dowcipasków.

Zaczytywałem się Makuszyńskim jak każdy młodziak wzrastający po wojnie. Już był wtedy, na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, „dozwolony”, wcześniej dotknął go cenzuralny zapis: nie chwalił władzy ludowej, socjalistycznych przemian, zaś Polska z jego przedwojennych powieści zbyt była radosna i słoneczna właśnie, zbyt pozytywna. Ale ja już miałem na półce i „Szatana z VII klasy”, i „Awanturę o Basię” (filmy poznawałem niewiele później), oczywiście Koziołki-Matołki, te trzeba było mieć obowiązkowo, podobnie jak klasykę gatunku, czyli opowieść łotrzykowską dla nieletnich „O dwóch takich, co ukradli księżyc”. I, jak każdy z tego pokolenia, szybko z fascynacji Makuszyńskim wyrosłem. Tracił „rząd dusz” w sposób klasyczny: pisanie dla ograniczonego kręgu odbiorców w ograniczony sposób – została mu tylko młodzież, jego utwory dla dorosłych nie były wznawiane, zresztą nie znalazłyby chyba, wolno wierzyć, wdzięcznych odbiorców, felietonów też nie mógł publikować. I znów – czy cieszyłyby się równą popularnością co przed wojną? Wątpię. Styl jego teatralnych recenzji też był passé, miał zwyczaj chwalić i podkreślać zalety mimo wszystkich wad spektaklu, a nie to było po wojnie preferowane.

Mariusz Urbanek napisał, wspierając się zebranymi wypowiedziami i kwerendą biblioteczną, tom w pewnym sensie Makuszyńskiego odbrązawiający – pokazał go jako człowieka z licznymi zaletami, ale i mnogością wad. I, co dla mnie, uwielbiającego niegdyś tego pisarza, zaskakujące – wady przykrywają zalety. Nie wybaczę mu korzennego antysemityzmu, który Urbanek stara się wytłumaczyć socjologią i znacznie większym publicznym przyzwoleniem na tę patologię w II RP. Człowiek inteligentny nie mógł obarczać Żydów winą za, dla przykładu, upadek czytelnictwa w kraju czy chamskie zachowania w kurortach. Czekam z niepokojem, kiedy tym tropem pójdą obecni apologeci „Polski dla Polaków”. Nie podoba mi się jego stosunek do kobiet, też podobno typowy dla lat międzywojnia – pies na baby, traktował je protekcjonalnie, zawsze, i nie pomogą tu żadne jego profeministyczne uwagi. Był mizoginem i pozostał nim przez całe życie.

Dziwna to biografia – Makuszyński, jakiego poznajemy, to człowiek piekielnie zdolny, pisarsko nadzwyczaj sprawny, dusza niejednego towarzystwa, często wyciągający pomocną dłoń (nieraz z banknotem o wysokim nominale), gorący patriota. Zarazem człowiek unikający zwad i konfliktów, także literackich, niechętny eksperymentom (słowa Ryszarda Matuszewskiego o „tanich chwytach” i „łatwym, sentymentalnym humorze” są niestety prawdziwe), fałszywy prorok wiary w triumf dobra, mitu niemożliwego do zrealizowania. Wiedział, że nie można być wielkim pisarzem, będąc złym człowiekiem, powiedział o nim w pogrzebowej mowie Roman Brandstaetter. A odwrotnie?

Podaj dalej
OCEŃ KSIĄŻKĘ