środa, 5 grudnia 2018
WydawcaW.A.B.
AutorLinn Ullmann
TłumaczenieIwona Zimnicka
Recenzent(gs)
Miejsce publikacjiWarszawa
Rok publikacji2018
Liczba stron446
Tekst pochodzi z numeru MLKMagazyn Literacki KSIĄŻKI 11/2018

„Starzenie się to zawiła choreografia, skomplikowana kombinacja szybkości z powolnością”. To zdanie Linn Ullmann, córki aktorki Liv Ullmann i Ingmara Bergmana, reżysera starszego od tej kolejnej matki jego dziecka o pokolenie – i wiekiem, i doświadczeniem – nader trafnie charakteryzuje kompozycję i narrację książki. „Niespokojni” bowiem to historia przedstawiana na wielu planach: historia związku (albo i związków), historia uczuć, historia starzenia się właśnie, choroby, umierania. I indywidualnego ruchu oporu, można by dodać, bo Bergman – perfekcjonista nienawidzący zaskoczeń i improwizacji – ze śmiercią się godził, ale „nie akceptował” postępującej słabości, utraty pamięci, możliwości wypowiedzenia się na każdy temat, coraz większego uzależnienia od opiekunek (co charakterystyczne, do końca biegały wokół niego wyłącznie kobiety).

Nie miało to dziecko łatwo w życiu, ani matka zbyt pozbierana nie była – wczesne spotkanie ze sławą, światowe czerwone dywany, główna rola w broadwayowym musicalu, mimo że tańczyć i śpiewać ni w ząb nie potrafiła, absztyfikantów tabun, rosnące wypalenie, próba samobójcza – ani słynny ojciec nie potrafił się specjalnie wykazać. Bergman miał dziewięcioro dzieci, z książki wynika, że były mu kompletnie obojętne – wypadki przy pracy, „collateral damage” w języku mediów. Linn, już ostatnia, szuka ojcowskiego uczucia, potrzebuje go, by odtworzyć rodzinne związki, odbudować relacje, zacząć nowe. Wszędzie poniewierają się żółte liniowane kartki, na których Bergman pisał, zapisywał, notował – rzeczy ważne, ale i przyziemne, jak terminy spotkań, czy mało zrozumiałe, co pokazują uwagi kreślone na ścianach, szafce przy łóżku, przylepkach. Był z pewnością kimś, kogo zwą „bully”, tak wobec współpracowników, jak i – nade wszystko – rodziny. Cały czas przekonywał, że zależy mu na zrozumieniu i porozumieniu, ale, w podtekście, na jego warunkach. Co zaskakujące, przyjmowali je bez protestów. Buntowali się niemo, jak jej matka Liv, która rozstała się z Bergmanem po pięciu latach pozamałżeńskiego związku i zabrała córkę. Linn zobaczyła znów ojca jako jedenastolatka, przez następne trzy dekady starała się odbudować kontakty w rodzinie, w której wszyscy byli niespokojni.

W narracji – nerwowej, raz szybkiej, to znów powolnej – spycha te swoje komentarze, pretensje i wymówki na bok, chcąc ojca zrozumieć i przebaczyć mu. Pisał do niej wcześniej, że jest za stary, by być jej ojcem – miał 48 lat, gdy się urodziła, bynajmniej nie miał zamiaru zmieniać dla niej przyzwyczajeń, a jednak właśnie między nimi kontakt wydawał się najlepszy. Być może skusiła go pracą nad książką o starzeniu się – był pracoholikiem, stale coś pisał, poprawiał, wymyślał. Denerwował się, że znikają mu słowa, wspomnienia, a „chciał przetłumaczyć to, co było, na to, co miało nastąpić”. Ale nie zdążyli. Rozmowy, które miała zawierać, skręciły w inną stronę: choroby, niemocy, utraty pamięci i, powoli, człowieczeństwa. Ullmann po latach wróciła do nagrań, przytacza ich fragmenty – nie wiem, czy słusznie, bo choć Bergman mówi tam wiele rzeczy ważnych, zapis obnaża go, bezlitośnie pokazuje żywego trupa, świadomość odchodzącą od umysłu.

„Uważam, że starzenie się to ciężka, trudna, niewdzięczna praca, z bardzo długimi dniówkami”, powiedział. Równie niewdzięczne może być pisanie o tym procesie, zwłaszcza gdy bohaterem staje się bliska osoba. Miałem podczas lektury wrażenie, że ten zapis został wyrwany z siebie, musiał powstać – córka potrzebowała czasu, by pożegnać się z ojcem, ale zrobiła to godnie i z wielkim uczuciem.

Podaj dalej
OCEŃ KSIĄŻKĘ