Piątek, 7 lipca 2017
WydawcaŚwiat Książki
AutorJulian Barnes
TłumaczenieDominika Lewandowska-Rodak
Recenzent(gs)
Miejsce publikacjiWarszawa
Rok publikacji2017
Liczba stron182
Tekst pochodzi z numeru MLKMagazyn Literacki KSIĄŻKI 5/2017

Czy można oceniać książkę wedle fizjonomii jej autora? Można – Julian Barnes to facet z nosem na kwintę i nigdy dotąd nie było to w jego twórczości tak wyraźne, jak w tym niewielkim tomiku wokółkulinarnych zapisków.

„Pedant” to eufemizm, ale brzmi łagodniej niż „upierdliwiec” i zdecydowanie lepiej niż „menda”, a te określenia byłyby trafniejsze. Barnes, autor znakomitych powieści i esejów, postanowił opowiedzieć, jak sobie radzi w kuchni. Ma 71 lat, z rozbrajającą (? – tak chciałby) szczerością przyznaje, że „jest kucharzem, który zaczął późno”. Czyli w wieku dwudziestu kilku lat. Okej, nie każdy był harcerzem i na biwakach piekł ziemniaki w popiele, a wrzątek uzyskiwał wedle tradycją uświetnionej metody: garnek między nogi i grzać. Ale dwadzieścia kilka lat to może być „późno” dla profesjonalisty; dla domowego kuchcika, przyrządzającego potrawy „Tej, dla której gotuje”, jak pisze o żonie, czy dla grona gości, to normalny wiek. Tyle że Barnes i gotowanie to studium dupościsku, momentami zabawne, chwilami całkiem trzeźwe i sensowne, w przeważającej większości jednak minoderyjne i żałościwe.

Postawa kuchennego pedanta, jaką Barnes przyjmuje, ma wytłumaczyć jego strach przed gotowaniem. Uwielbiam książki kucharskie, mówi, mam ich od cholery i ciut-ciut, niektóre niemal dziewicze, inne zaplamione i wypełnione dopiskami, ale nie potrafię się niestety bez nich obejść, nawet wodę na herbatę gotuję, konsultując co najmniej trzy różne edycje. Nabijam się, tyle że jego czepianie się detali jest odbiciem stałej niepewności, obaw, braku wiary w siebie, przede wszystkim zaś poczucia, że gotowanie może i powinno być przyjemnością, zabawą. Ale jak mogłoby nią być, gdy Barnes rozbiera każdy przepis na atomy: „weź garść koryntek” – co to znaczy „garść”, zżyma się, przecież jego jest najpewniej większa od garści autorki przepisu, a to przecież może oznaczać różnicę dziesięciu rodzynek! I cała potrawa na nic! Z pewnością nie będzie mi dane spożycie kolacji przygotowanej przez Barnesa, ale też jakoś nie palę się do takiej czysto hipotetycznej okazji. Żeby rodzynki przeliczać?

Aby oddać mu sprawiedliwość dodam, że między bzdurnymi komentarzami znaleźć można niemało celnych uwag, wynikających właśnie z kuchennej praktyki: nie przechowuj przepisu, dopóki go nie wypróbujesz; są dania, które zawsze lepiej zjeść w restauracji; nie kieruj się zdjęciami potrawy, bo zawsze są aranżowane i poprawione; na udaną kolację wystarczy przygotować jedno dobre danie. Obiema rękami podpisuję się pod jego apelem, by szkolić wszystkich w robieniu zakupów: „Większość z nas wyrusza do sklepu wyposażona w żałosną zbieraninę informacji z drugiej ręki”. Ma stuprocentową rację – w sklepach, a zwłaszcza w kulinarnych butikach tracimy pewność siebie, dajemy sobie wcisnąć rzeczy, których wcale nie mieliśmy zamiaru kupić, gubimy się całkowicie, gdy trzeba improwizować, zastępując brakujące ingrediencje innymi. Tej pewności, samoświadomości faktycznie nam brak.

Choć – czy ja wiem? Gotuję od lat, na rozmaitych ryneczkach czy jarmarkach czuję się swobodnie, przy kuchni staję wszędzie, w każdym wakacyjnym kraju, improwizuję i cieszę się gotowaniem. Coś nie wyjdzie do końca tak, jak powinno? A jak powinno? Tak jak pisał autor książki kucharskiej? Dla Barnesa tak, bo to biblia nie do podważenia. Ten facet po prostu gotowania nie lubi, i tyle. Ukrywa to pod tarczą pedanta. Raczej – palanta.

Los sprawił, że lata temu poznałem „tę, dla której”, dzieliliśmy nawet stół przy jakiejś książkowej okazji (Pat Kavanagh była agentką literacką). Jadła wszystko, nie przeliczała rodzynek. Nie wiedziałem, że w domu ma takiego upierdliwca-pretendenta. Bo przecież Julian Barnes udaje. Wierzę mu, gdy mówi, że liczy te cholerne suszone winogrona. Ale ani krztyny nie ufam, gdy próbuje przekonać czytelnika, że w kuchni zachowuje się równie pedantycznie jak przed półwieczem. To wystarczająco długo, by oduczyć się przypalania wody na herbatę. Chyba że kuchnia ma być gabinetem masochisty.

Podaj dalej
OCEŃ KSIĄŻKĘ