środa, 25 września 2013
WydawcaZysk i S-ka
AutorWacław Holewiński
RecenzentTomasz Z. Zapert
Miejsce publikacjiPoznań
Rok publikacji2013
Liczba stron356


Wacław Holewiński jest najbardziej
„polskim” prozaikiem współczesnym.
Jego proza, którą raczy czytelników
niczym z rogu obfitości, ogniskuje się bowiem
na naszej historii. W kolejnych książkach
czytamy o Powstaniu Styczniowym,
II wojnie światowej, Żołnierzach Wyklętych,
czy też – jak ma to miejsce w niniejszej
książce – konspiracji solidarnościowej.
Tomasz Miteńka – postać, wokół której
snuje się nić narracji – nie był w nią chyba
zbytnio zaangażowany. Pod tymi personaliami
kryje się Marcin Antonowicz, student
I roku chemii Uniwersytetu Gdańskiego figurujący
na liście ofiar stanu wojennego.
W październiku 1985 roku, podczas pobytu
w rodzinnym Olsztynie, zatrzymał go
patrol ZOMO. Jako dokument tożsamości
okazał legitymację studencką. Po kilkudziesięciu
minutach nieprzytomnego studenta
odnaleziono na ulicy. Zmarł kilkanaście
dni później w szpitalu. W powszechnej
opinii został skatowany przez milicjantów.
Jego pogrzeb 6 listopada 1985 roku
zgromadził tłumy. Przemawiał rektor Uniwersytetu
Gdańskiego Karol Taylor, który
niebawem stracił posadę za domaganie się
ukarania sprawców. Nigdy ich nie ustalono,
a śledztwo umorzono.

Próbę wyjaśnienia tej ponurej zagadki
podejmuje narrator powieści, pisarz
Maksymilian, niewątpliwie skupiający
w sobie wiele cech Holewińskiego.

„Dla mnie, i nie tylko dla mnie, nigdy
nie będzie za późno. Nie wiem, jak mam
to tłumaczyć, ale, wie pan, czasami mam
wrażenie, że nic nie jest już święte. Nawet
ludzkie życie gotowi jesteśmy oddać
za cenę, mówiąc obrazowo, grillowania.
Ja wiem, że dla większości z nas ważne
są kłopoty dnia codziennego, lecz czasami
warto się też pochylić na tymi, którzy
zapłacili cenę najwyższą” – motywuje
swe prywatne śledztwo, po czym dodaje:
„Nie wstydzę się mówić, że kocham Polskę,
że poza nią bym umierał, sechł, wariował,
że tylko tu czuję się dobrze”.

Lekturę uatrakcyjniają fragmenty autorskiego
raptularza, odnotowujące teraźniejsze
cymelia: „Na benefis Wojciecha
Młynarskiego Ministerstwo
Kultury wydało
znacznie więcej niż na rocznicę Karola
Szymanowskiego (informacja za Bronkiem
Wildsteinem). Każdego dnia łapię się za
głowę słysząc takie absurdy. Gdzie miara?”.

Epilog tej wielowymiarowej powieści
ze śmiałą erotyką daje podstawy do pesymizmu,
choć jedno spostrzeżenie autora
zapala też iskierkę nadziei, że szwy
trzymające jakże niedoskonałą – eufemistycznie
mówiąc – III RP w końcu pękną:
„Robiłem dziś podczas Marszu Niepodległości
za faszystę, nacjonalistę, w ogóle za
–istę. (…) Wszyscy mieliśmy wrażenie, że
to policja prowokuje zamieszki (…) Obym
bym złym prorokiem – kiedyś to naprawdę
doprowadzi do ofiar (…) To, co przede
wszystkim rzucało się w oczy – prócz gigantycznych
sił policyjnych – to tysiące,
naprawdę tysiące młodych ludzi. Wcześniej,
jadąc kolejką, słyszałem rozmowy
gimnazjalistów: »Musimy im pokazać, co
to patriotyzm, bo jak nie my, to kto?«”.

Podaj dalej
OCEŃ KSIĄŻKĘ