Najnowsza powieść Mariusza Sieniewicza z pewnością przypadnie do
gustu tym, którzy z dystansem podchodzą do życia i dobrze odnajdują
się w klimacie groteski. Bohater powieści, Emil Śledziennik – narcystyczny
hipochondryk, który para się pisaniem – trafia do szpitala… Niby
nic takiego, a jednak każdy, kto choć raz znalazł się w szpitalnych murach
jako pacjent wie, że to jakby zupełnie inna czasoprzestrzeń. Skoro
jednak hipochondryk do szpitala trafia, to widać jednak jego schorzenia
nie są znów takie wymyślone. Szpital w powieści Sieniewicza staje
się metaforą Polski, co zresztą w dość bezpośrednich słowach pada
na kartach powieści. I wierzcie mi, choć podczas lektury będziecie się
śmiać, to finalnie okaże się, że jest to śmiech przez łzy.
Świetna pod względem językowym i ciekawa jeśli chodzi o konstrukcję
fabuły powieść sprawi, że narodzi się w Was wiele pytań i pojawi
się chęć, by szukać na nie odpowiedzi. A Emil Śledziennik, banda
Ampuły, kadłubek i wiele innych powieściowych postaci zostanie w Waszych
myślach na długo, zadomowi się w Waszych walizkach pamięci.
Ta powieść, według mnie, jest nie tyle tylko o hipochondrii jednostki,
ile o hipochondrii zbiorowości, o niezdrowym pragnieniu, by
świat nam współczuł, bo przecież cierpienie uszlachetnia. I o tym, że
w zasadzie wszystko sprowadza się do znieczulenia, jakkolwiek byśmy
to rozumieli… Zdaje nam się na co dzień, że zbrodnie, wojny, tragedie
dzieją się obok i tylko czasem uda nam się wybudzić z zamroczenia morfiną, pyralginą, ketonalem naszych czasów, by okazało się, że nie
jest to wcale miłe przebudzenie. Mało kto decyduje się, by nie popaść
znów w objęcia błogiego zapomnienia.