Piątek, 27 listopada 2020
"Tak się powinno rozmawiać i o przyrodzie, i o literaturze: z brudnymi stopami, mokrą głową i takim entuzjazmem, że ręce latają ci jak łopaty wiatraka"

Arkadiusz Szaraniec był wybitnym znawcą i gorliwym wyznawcą przyrody. Wiedział wszystko, znał wszystkich i wyjątkowo skutecznie szerzył swoje przekonania. Po piętnastu minutach znajomości z moją żoną wysłał ją na wojnę ze spalinowymi dmuchawami do liści. Toczył boje z koszeniem trawników i z bezsensownym grodzeniem rzek. Co rusz podsyłał jakieś linki i namawiał do bronienia drzew. Stawiał dużo wykrzykników i często używał CAPS LOCK-a.

Poznaliśmy się w Księgarni Czarnego. Nie pamiętam już nawet co to było za spotkanie. Pamiętam za to, że odciągnął mnie na bok, przedstawił się, a potem serwował anegdotę za anegdotą. Coś o rybołowach, o sumach z Wisły, o których uwielbiał mówić, i jeszcze o guzikach, które z polskich małż robił kiedyś cały Sochocin. No i potem już nie mogłem się od tych sochocińskich guzików w żaden sposób uwolnić. Trudno mi powiedzieć, kiedy podziw przerodził się w szczerą sympatię. Może wtedy, kiedy jako moderator prowadziłem na wiślanej barce premierę jego książki „Żubry lubią jeżyny”, a słuchaczy był tłum? A może gdy spotkaliśmy się na bulwarach na wywiad, który, jak donosił mi potem naczelny „Tygodnika Powszechnego”, chciał mieć w swoim dziale każdy z jego redaktorów? A może na wigilii wydawnictwa, kiedy na widok mnie i żony porwał nas w któryś z kątów sali i nie wypuszczał aż do końca imprezy, śmiejąc się najgłośniej ze wszystkich?

Ostatni raz spotkałem go w Budzie Ruskiej na Suwalszczyźnie. Upalna sierpniowa sobota była jednym z tych rzadkich w 2020 roku dni, w które dało się zapomnieć o wszystkich pozostałych. Za sprawą paru dawno nie widzianych, życzliwych twarzy, wielu dobrych słów, a nawet uścisków, których w roku pandemii człowiek ma jak na lekarstwo. Jedną z pierwszych osób, które tamtego dnia zobaczyłem, był właśnie Arek. Uśmiechnięty i bosy, w rozchełstanej koszuli, z ręcznikiem przewieszonym przez ramię, na mój widok rzucił tylko: „Zapraszam na kawę albo od razu do rzeki”. Woda w Czarnej Hańczy była ciepła i gęsta jak krupnik. Kajakarzy nie dało się doliczyć, a dzieciaki chichrały się i skakały na bombę, jakby chciały zatopić każdego z nich. Moczyliśmy tyłki, a Szaraniec opowiadał o koledze, któremu bielik zrzucił z nieba drona. Tę historię zapamiętałem prawie tak samo dobrze jak sochocińskie guziki, głównie dlatego, że powtarzał ją tego dnia jeszcze parokrotnie. Był tym bielikiem urzeczony. Myślałem sobie potem, że tak się właśnie powinno rozmawiać i o przyrodzie, i o literaturze: z brudnymi stopami, mokrą głową i takim entuzjazmem, że ręce latają ci jak łopaty wiatraka. Kiedy następnego dnia po śniadaniu żegnałem się przed jazdą do Warszawy, spojrzał na mnie i tym swoim tubalnym głosem zapytał: „Już? Naprawdę?”.

Na wieść o jego niespodziewanej śmierci skrzyknęliśmy się w kilka osób, by nikomu się nie narzucając, na swój sposób go pożegnać. I jakoś tak naturalnie wyszło, że w sobotni, wyjątkowo zimny wieczór, wylądowaliśmy nad Wisłą. W jego mateczniku. Rzeka dopiero co opadła po wyżówce, a powodziowe trawy świetnie rozpaliły stosik wierzbowych gałęzi. Listopad to czas dziadów, i to też miał być jakiś rytuał, obrzęd, ale zachowywaliśmy się właściwie tak, jakby Arkadiusz tego wieczora przyszedł z nami nad Wisłę. Gadaliśmy o wiślanych wikingach i mamucich zębach, które można znaleźć na dnie rzeki. O łowcach reniferów i o tym, gdzie jeździ się na żołny. O grzybach z Parku Natolińskiego i jesionach z Lasku Bielańskiego. O tym, że tak często mówił o tym, co dookoła i tak rzadko o sobie samym. Były też wiślane duchy – kołująca z krzykiem czapla siwa oraz bóbr, który niewzruszenie ciągnął przez wodę jakieś badyle. Trudno było nie pomyśleć, że to Wisła na chwilę przysiadła do naszego ognia, żeby dorzucić do rytuału swoje trzy grosze.

Tym bardziej, że zaraz powrocie do domu odebrałem SMS-a. Staszek Łubieński pisał, że kiedy po zejściu z plaży wsiadł do samochodu i włączył radio, usłyszał głos tego, którego dopiero co pożegnaliśmy. W jakiejś archiwalnej audycji Arkadiusz Szaraniec opowiadał o archeologicznych i paleontologicznych skarbach, które czasem oddaje rzeka.

Przypomniałem sobie wtedy jego słowa, które zapisałem na marginesie notesu, redagując tamten wywiad sprzed dwóch i pół roku: „Byłem na różnych przedstawieniach. Z jednym aktorem, z wieloma, ale w przeciwieństwie do teatru, ze spektaklem natury nigdy nie było tak, że żałowałbym udziału. Jeśli czegoś żałowałem, to raczej tego, że nie mogłem zostać dłużej, że kurtyna za wcześnie opadła”.

Podaj dalej
Autor: Adam Robiński