Agnieszka Lis ponownie wciąga czytelnika w wir koszalińskich intryg w serii SPADEK.
Zaskakuje, ale też porusza wiele istotnych tematów, takich jak relacje rodzinne czy poczucie własnej wartości.
Zaś Bożenę – błyskotliwą dziennikarkę, upartą i przenikliwą, nie dającą sobie w kaszę dmuchać, która kiepsko radzi sobie z nastoletnią córką, choć świetnie zna wychowawcze teorie – albo pokochasz albo znienawidzisz…
Czy żałowała? Tego, że mieli córkę? Tego, że wzięli ślub? Że poczęli ją w szale beztroskiej młodzieńczej naiwności, że nie widzieli poza sobą świata, że oddychali jednym rytmem, a jak zaczęli się nienawidzić, to z równą mocą i namiętnością? Czy żałowała? Absolutnie. To było najpiękniejsze, co mogła sobie w życiu wyobrazić.
W ekskluzywnym domu opieki umiera mężczyzna. To teoretycznie smutne, ale nikt się nie martwi.
Rybak był domowym tyranem, nie stronił od alkoholu, a rodzina truchlała przed jego ciężką ręką. Czy to jednak oznacza, że ktoś pomógł staruchowi przenieść się na tamten świat?
Tylko Bożena, wścibska i wybitnie błyskotliwa dziennikarka, jest zdania, że stary Rybak został zamordowany. Tylko że podobnie jak rok wcześniej – w związku ze śmiercią Maleny Fabiańskiej – teraz też nikt nie traktuje jej poważnie.
Jednak gdy zostaje zasztyletowany chłopak jej przyjaciółki, robi się naprawdę niebezpiecznie…
Czy ktoś uwierzy Bożenie? Gdzie krzyżują się te oczywiste i te całkiem tajne interesy? I co może łączyć całkowicie niepowiązane wydarzenia? Właściwie nic. Oprócz…
To skąd panujący w naszej zawodowej jaskini delikatny odór dekadentyzmu przełamanego tęsknotą za czystym, nieskalanym horyzontem wolności i swobody ducha?
FRAGMENT nr 1 książki CZCIJ OJCA SWEGO
Miesiąc wcześniej
Paulina Michalska odbębniała rutynowy przedwieczorny obchód pacjentów. Podawanie leków, zamykanie okien, otulanie dodatkową kołdrą, „bo przecież dzisiaj tak okropnie wieje”, i uspokajanie rozwibrowanych całodziennych emocji, z których najsilniejszą zwykle była reakcja na kłótnię pacjenta spod dwójki. Właśnie tego pacjenta, do którego teraz wchodziła.
Staruch nie robił już na niej wrażenia. Ot, zgorzkniały, domagający się uwagi zgred, żenujący w udawaniu ważnego. Paulina widywała wielu takich. Niepewnych siebie, zakompleksionych domowych dyktatorów, małych zwykle nie tylko duchem. Ot, kurduple przewrażliwione na własnym punkcie, tak o nich myślała. Na swój użytek twierdziła także, że Napoleon, August Sas Mocny i Hitler nie przez przypadek czynili wszystko, by zasłużyć na miano wielkich. Po prostu tacy nie byli. Jako doświadczona pielęgniarka w domu opieki zajmowała się już legionem takich Napoleonów, choć nie pracowała przecież w wariatkowie. Dlatego wybryki także i tego pacjenta kwitowała zwykle wzruszeniem ramion lub co najwyżej zmęczonym westchnieniem.
Otworzyła drzwi wyuczonym ruchem i wprowadziła wózek z lekami, wchodząc do pokoju tyłem. Ledwie omiotła wzrokiem ściany, codziennie myte, a i tak zasyfione. Pacjent, choć dyrekcja ośrodka oficjalnie preferowała określenie „pensjonariusz”, znowu rzucał jedzeniem. Dzisiaj miał ku temu szczególnie malownicze i sprzyjające okoliczności. Spaghetti bolognese daje wybitnie ekspresyjne możliwości. Właściwie te naścienne mazaje przy odrobinie intelektualnego wysiłku i dobrej woli można by nazwać artystycznymi. Rozkładały się szeroko niczym tęcza na niebie, panoramicznie jak w sześćdziesięciocalowym telewizorze. Większość na ścianach, trochę na drzwiach do łazienki, odrobinę na zasłonach.
„Te ostatnie będzie trudno usunąć” – pomyślała Paulina Michalska i to była jej ostatnia racjonalna myśl tego wieczoru. A może przedostatnia. Bo właśnie wtedy odwróciła się i uświadomiła sobie – i to zapewne było ostatnie rozumne spostrzeżenie – co widzi. A także, że nie zapomni tego do końca życia, choć wcześniej widziała już naprawdę wiele. Seks dziewięćdziesięciolatków, których należało z siebie zdejmować, bo wprawdzie zdołali odbyć pełnowymiarowy stosunek, ale na zejście z łóżka żadnemu nie starczyło już sił. Sikanie do porcelanowych kubków, bo ściany łazienki okazywały się za łatwe. Dzwonienie o czwartej nad ranem do prezydenta Stanów Zjednoczonych, bo przecież on musi pomóc odnaleźć zaginioną siedemdziesiąt lat wcześniej siostrę. Paulina Michalska była w stanie sobie poradzić z tym wszystkim bez mrugnięcia okiem. Teraz jednak poczuła, że jej granice zostały przekroczone.
Goła dupa pensjonariusza odbijała światło ledowej żarówki niczym księżyc w pełni. Upierdliwy staruch niczego sobie nie odmawiał, więc każda część jego ciała wyglądała dostatnio. Tyłki zaś, z natury przecież zaoblone, wypięte stają się po prostu okrągłe niczym hula-hoop.
Sprawiedliwość nigdy nie była w cenie. U policjanta to historycznie umotywowane, ale przyjaciółka? Nic to, będę cierpieć za prawdę. Pierwsze poświęcenie: rachunek.
FRAGMENT nr 2 książki CZCIJ OJCA SWEGO
Gdy uchyliła drzwi z dykty, z pękniętą jedną mleczną szybką, męski głos zabrzmiał donośniej.
– Ty nawet przyjść na czas nie potrafisz, co? Cholero jedna. Ojcu pozwoliłabyś w gównie leżeć. Taka to wdzięczność za wszystkie lata. Córka zakichana.
Małgosia nie odpowiedziała. Sięgnęła po basen i ułożyła pod zwalistym ciałem. Usiadła na krześle pod ścianą i spokojnie czekała.
– Jednak nie – burknął ojciec. – Teraz kloca nie będzie.
Gosia wyciągnęła basen.
– Może pomogę ci dojść do łazienki? Łatwiej będzie, kiedy jelito jest ułożone…
– Będzie mi tu wypominać, głupia jedna. Będę srał, jak chcę i kiedy chcę. Obiad daj! Sama się nażarłaś jak świnia, matce dogadzasz, ojca traktujesz jak śmiecia.
Niewdzięczna suka.
Mówił dalej, Gośka jednak wyszła do kuchni. Uodporniła się przez lata, niesłyszenie stało się jej barierą ochronną. Matka skończyła już jeść, sztućce starannie złożyła w jednym kierunku, szklanka po kompocie stała pusta po prawej stronie nakrycia. Małgosia nałożyła ziemniaki na czysty talerz, hojnie polała tłuszczem z wczorajszych mielonych i dołożyła trochę kiszonej kapusty. Na tacy postawiła szklankę z kompotem i zaniosła wszystko ojcu.
– Ziemniaki? Tylko tyle? Same pewnie żarłyście mięso, dla mnie już nic nie zostało, co? Nigdy o mnie nie pomyślisz, niewdzięcznico jedna.
[…] zjesz ze mną pyszną eklerkę z kawową polewą. A potem będziesz narzekać na tłuste dupsko. Z przekonaniem potowarzyszę ci i w jednym, i w drugim.
Informacje wydawnicze
ISBN: 978-83-8310-723-3
Cena: 49,90 zł
Ilość stron: 336
Oprawa: miękka
Format: 135 mm x 205 mm
Premiera: 11.09.2024 (książka, e-book, audiobook)
Agnieszka Lis
Wielbicielka słowa pisanego, uzależniona od czarnej herbaty i butów na obcasie, niezmiennie od zbyt wielu lat zakochana w swoim mężu. Z wykształcenia pianistka i chociaż nie koncertuje, to wykonuje swój zawód, ucząc gry na fortepianie w szkole muzycznej. Studiowała także dziennikarstwo i z tego za wiele jej nie pozostało, choć podobno w życiu nie wolno mówić, że czegoś „nie było warto”. Z poglądów życiowa optymistka. Jak u każdego, tak i u niej zdarzają się ciemniejsze dni, wtedy jednak zerka w niebo i mówi do siebie: „Gdzieś tam jest słońce”. Wydała już blisko trzydzieści powieści, choć nie umiałaby powiedzieć, kiedy to się wydarzyło. Jakoś tak mimochodem. Może dlatego, że jest uzależniona od pisania i pisze codziennie? Otrzymała kilka nagród i wyróżnień, o nich można poczytać w oficjalnych biogramach. Ona sama najbardziej ceni sobie uznanie, jakim cieszy się w Stowarzyszeniu Autorów Polskich, gdzie w oddziale II warszawskim pełni rolę sekretarza.
Za najważniejszą swoją rolę uważa po prostu bycie kobietą.