Piątek, 4 lipca 2025

Historia Rity i Janka kiełkowała we mnie od dawna, właściwie od momentu, gdy dowiedziałam się o pewnym rodzinnym sekrecie – mówi w wywiadzie Marlena Wittstock  z okazji premiery trzyczęściowej powieści ,,Pewnego razu w Wolnym Mieście”, która ukaże się 12 sierpnia nakładem Wydawnictwa Szara Godzina.  

 Pani Marleno, witamy w Szarej Godzinie. Czy może Pani opowiedzieć o sobie naszym czytelnikom?

Dzień dobry, bardzo się cieszę, że mogę być częścią Szarej Godziny i opowiedzieć Państwu trochę o sobie. Z wykształcenia jestem filologiem, a na co dzień pracuję jako nauczycielka języka polskiego w szkole podstawowej. Bycie nauczycielem to nie tylko mój zawód, ale i wielka pasja. Uwielbiam pracę z młodymi ludźmi, ich ciekawość świata, szczerość i energię, która dodaje mi skrzydeł każdego dnia. Prywatnie jestem żoną i mamą dwóch dorastających córek, które inspirują mnie swoją wrażliwością i siłą. Kocham czarną kawę, pracę w przydomowym ogródku i muzykę z lat 70., która ma w sobie coś autentycznego i ponadczasowego. W wolnym czasie piszę – to moja przestrzeń ciszy i wyobraźni.

Trylogia ,,Pewnego razu w Wolnym Mieście”, która ukaże się 12 sierpnia, to Pani literacki debiut. Spełnienie marzeń, a może impuls?

Trochę jedno i drugie. Pisanie od zawsze było moim cichym marzeniem, które dojrzewało latami gdzieś z boku codzienności. Zajęta rodziną, pracą, obowiązkami – długo nie dawałam sobie przyzwolenia, by potraktować tę potrzebę serio. Ale kiedy wreszcie usiadłam do pisania, poczułam, że to nie tylko marzenie – to coś, co po prostu musiało się wydarzyć. Historia Rity i Janka kiełkowała we mnie od dawna, właściwie od momentu, gdy dowiedziałam się o pewnym rodzinnym sekrecie. Zawsze czułam, że jeśli kiedykolwiek spróbuję napisać książkę, to będzie właśnie o tym. O ludziach, którzy kochają, walczą, popełniają błędy, ale się nie poddają. To w pewnym sensie historia moich pradziadków – a raczej to, co mogłoby się wydarzyć, bo tak naprawdę nie wiemy, co się wtedy stało. Ta niewiedza, te przemilczane fragmenty historii, od lat mnie nurtowały i domagały się opowieści. Pisanie stało się dla mnie sposobem na zrozumienie, pogodzenie się z przeszłością i oddanie hołdu ludziom, którzy noszą w sobie niewypowiedziane historie.

Czytając Pani książkę – z zapartym tchem – zastanawiałam się, czy snuje Pani historię zrodzoną w wyobraźni, czy też inspirowały Panią czyjeś wspomnienia, listy lub rodzinne tajemnice?

To pytanie zawsze mnie porusza, bo odpowiedź na nie jest bardzo osobista. Historia opisana w trylogii nie opiera się na konkretnych dokumentach czy listach, ale wyrasta z rodzinnych niedopowiedzeń i tajemnic, które od dzieciństwa mnie intrygowały. W mojej rodzinie istniał sekret związany z moją babcią – odkryty przypadkiem, długo przemilczany. Z czasem zaczął żyć we mnie jako nieopowiedziana opowieść, która domagała się głosu.

Część postaci i wydarzeń jest fikcyjnych, ale emocje, dylematy i klimat epoki, które staram się oddać, mają korzenie w realnych doświadczeniach moich przodków – a także w mojej własnej wyobraźni, która od zawsze lubiła snuć historie na pograniczu prawdy i domysłu. Pisząc, próbowałam zrozumieć nie tylko swoją rodzinę, ale też całe pokolenie ludzi, których losy wojna naznaczyła w sposób nieodwracalny.

,,Pewnego razu w Wolnym Mieście” to książka o miłości, w której dramatyczne losy Gdańska są tylko tłem? O minionych czasach, dla  których historia miłości i cierpienia są tylko pretekstem?

Dla mnie to przede wszystkim historia o człowieku – o miłości, stracie, lojalności i wyborach, które ranią, ale czasem też ratują. O kobietach i mężczyznach postawionych w sytuacjach granicznych, którzy muszą zmierzyć się z losem, przeszłością i samymi sobą. A Gdańsk? Gdańsk nie jest tylko tłem. To żywy bohater tej opowieści, miasto o podwójnej tożsamości, pełne napięć, które wpływają na losy ludzi. Przez jego dramatyczną historię – Wolne Miasto, wojna, powojenna odbudowa – chciałam opowiedzieć coś uniwersalnego: jak łatwo zburzyć czyjś świat i jak trudno go potem odbudować. W mojej książce nie ma pretekstów – wszystko jest prawdziwe, choć może nie wszystko się wydarzyło.

Dramat miłości rozgrywa się pomiędzy trzema bohaterami książki: Ritą, Anielą i Jankiem. Rita Ziegler pochodzi z tradycyjnej niemieckiej rodziny, ale po śmierci matki na początku lat 20. trafia do domu wujostwa w samym sercu polskiej dzielnicy Gdańska. W inny świat?

Zdecydowanie tak. Rita trafia nie tylko do nowego domu, ale właściwie do zupełnie innej rzeczywistości – zbudowanej z odmiennych wartości, języka i obyczajów. To zderzenie kultur nie jest łatwe – ani dla niej, ani dla otoczenia. Z jednej strony musi zmierzyć się z żałobą po matce, z drugiej – nauczyć się żyć w obcej przestrzeni.

Rita dorasta na styku dwóch światów – niemieckiego i polskiego. To w tej wielokulturowej mozaice Gdańska, która potrafi być zarówno piękna, jak i bolesna, rodzi się jej najgłębsze uczucie – do Janka.

Równocześnie, z bliskości i siostrzanej przyjaźni z Anielą rodzi się jeden z najtrudniejszych emocjonalnych trójkątów w powieści. A kiedy w tle tego napięcia pojawia się jeszcze Otto – lojalny, powściągliwy, ale niosący w sobie własne uczucia – układ ten nabiera dodatkowej głębi i dramatyzmu.

Aniela, z którą połączą Ritę więzy siostrzeństwa, jest zupełnie inną osobowością…

Tak, zdecydowanie. Rita i Aniela są jak dwa zupełnie różne żywioły. Rita – wychowana w uporządkowanym, niemieckim domu, w atmosferze jasno wyznaczonych ról społecznych – jest od początku bardziej introwertyczna, refleksyjna, zawsze przyglądająca się uważnie światu. Jej świat to świat książek, skrywanych emocji, ale i cichego buntu przeciwko narzuconym oczekiwaniom.

Aniela natomiast wnosi w ich relację coś świeżego, spontanicznego. Jest bezpośrednia, pełna temperamentu. Choć z pozoru bardziej racjonalna i praktyczna od Rity, nosi w sobie ogromną wrażliwość.

Ich relacja od początku była wyjątkowa. To, że są tak różne, tylko wzmacniało ich więź – Rita znajdowała w Anieli oparcie, odwagę do bycia sobą, a Aniela przy Ricie mogła się zatrzymać, spojrzeć głębiej, zrozumieć swoje emocje. Ich więź, choć wystawiona na ciężką próbę, wpłynęła na ich wybory i pokazała, że nawet najbliższe relacje potrafią być źródłem zarówno siły, jak i bólu.

Cytując Ritę: ,,Z Anielą zawsze czułyśmy się bezpiecznie w swoim towarzystwie. Łączyła nas dziwna, nieuchwytna więź, której nie potrafiłam do końca zrozumieć ani wyjaśnić. Czułam jednak, że to coś więcej niż przyjaźń – jakby los splótł nasze ścieżki w jeden wspólny szlak.”

Ten cytat doskonale oddaje charakter ich więzi – nie da się jej sprowadzić do zwykłej przyjaźni. Rita nie bez powodu mówi o losie, który „splótł ich ścieżki”. Ich relacja przypomina emocjonalne siostrzeństwo, oparte na intuicyjnym porozumieniu. To coś, co narodziło się poza słowami – ze wspólnego dorastania, z codziennych gestów, z milczenia, które nie musiało być tłumaczone.

Dla Rity Aniela była kimś więcej niż przyjaciółką – była bezpieczną przystanią w nowym, obcym świecie, którego musiała się uczyć. I choć życie dramatycznie wystawi tę relację na próbę, to właśnie ta pierwotna więź będzie ich największą siłą i – paradoksalnie – źródłem najboleśniejszych emocji.

Kim był mężczyzna, który pewnego dnia wkroczył na ten szlak?

Mężczyzna, który pewnego dnia wkroczył w życie Anieli i Rity, to Janek — strażak z Wolnego Miasta Gdańska, który od pierwszego spotkania wnosi w ich codzienność ciepło, siłę i spokój. Pojawia się niepozornie, w mroźny dzień, gdy Rita skręca kostkę, ale bardzo szybko staje się dla niej kimś więcej niż tylko pomocną dłonią. Jest człowiekiem głęboko uczciwym, czułym i uważnym, a jednocześnie silnym, lojalnym i gotowym do poświęceń.

Między nim a Ritą rodzi się uczucie – najpierw nieśmiało, z czasem coraz silniejsze. Miłość opartą nie tylko na zauroczeniu, ale też na wspólnym doświadczeniu codzienności, rozmowach, zaufaniu i fizycznej bliskości. Janek jest dla Rity kimś, kto nie tylko pozwala jej poczuć się kochaną, ale także wspiera ją w trudnym okresie życia, budując z nią więź, która okazuje się silniejsza niż wojenne czasy, lęki i społeczne konwenanse.

Krok po kroku rodzi się między Ritą i Jankiem uczucie, które wypełnia ich całkowicie, jakby było brakującym elementem ich życia…  

Ich miłość nie wybucha nagle – ona się rodzi powoli, z przyjaźni, z milczenia, z wzajemnego zrozumienia. Rita i Janek zakochują się w sobie tak, jakby przez całe życie czegoś szukali, nie wiedząc dokładnie czego – aż nagle okazuje się, że to właśnie ta druga osoba była tym brakującym fragmentem. To uczucie jest ciche, nienazwane, ale bardzo głębokie. Nie krzyczy, nie domaga się deklaracji – istnieje w spojrzeniach, wspólnym milczeniu, trosce. Powstaje między nimi coś wyjątkowego – prawdziwa, dojrzała miłość.

Ale los odbiera im szczęśliwą przyszłość. Nie zdradzimy zakończenia ich historii – absolutnie zaskakującego i bardzo poruszającego. Zapytam więc: dlaczego postawiła ich Pani przed wyborem między wielką miłością a lojalnością?

Bo właśnie taki wybór często stawał przed ludźmi w tamtych czasach – nie tyle między miłością a lojalnością wobec narodu czy idei, ale między sercem a sumieniem, między własnym szczęściem a dobrem najbliższych.

Rita rezygnuje z Janka nie dlatego, że przestaje go kochać – przeciwnie, robi to dlatego, że kocha zbyt wielu ludzi na raz. Nie chce ranić Anieli, swojej kuzynki i siostrzanej przyjaciółki, nie chce stać się źródłem jej bólu. Nie chce też niszczyć więzi rodzinnych i stawiać Janka w konflikcie z jego ojcem – Polakiem, który nie wyobraża sobie, by syn związał się z Niemką. To nie są wielkie deklaracje – to ciche, ale bardzo trudne wybory.

Chciałam, by ta historia pokazała, że prawdziwa miłość to nie tylko namiętność i pragnienie bliskości, ale też umiejętność rezygnacji – w imię dobra drugiego człowieka. Czasem największa odwaga polega na tym, by się wycofać, by nie stać się dla kogoś ciężarem.

Fabuła ,,Miasta miłości”, pierwszego tomu ,,Pewnego razu w Wolnym Mieście”, toczy się w latach 30. Jak przygotowywała się Pani do odtworzenia realiów życia codziennego w Gdańsku?

Jestem Gdańszczanką z urodzenia i z serca – autochtonką, która niejako „wyrosła” z tego miasta. Gdańsk nie jest dla mnie jedynie tłem akcji, ale czymś znacznie głębszym – przestrzenią pamięci, emocji, tożsamości. Wiele miejsc opisanych w książce znam osobiście – z dzieciństwa, spacerów, rodzinnych opowieści.

Oczywiście przygotowanie do powieści wymagało też solidnego zaplecza merytorycznego. Pomogły mi w tym studia – zarówno filologiczne, jak i historyczne – dzięki którym mogłam lepiej zrozumieć nie tylko fakty, ale i ducha epoki. Korzystałam z wielu źródeł: książek, dokumentów, stron internetowych, ale też wspomnień – zarówno tych przekazywanych w mojej rodzinie, jak i opowieści przyjaciół czy znajomych. Bardzo zależało mi na tym, żeby tło historyczne było nie tylko wiarygodne, ale też żywe – pełne smaków, zapachów i rytmu codzienności tamtego Gdańska.

Czy wędrowała Pani  ulicami ze starymi planami, zdjęciami Gdańska, by oddać jego ówczesną topografię na potrzeby fabuły?

Tak, zdecydowanie! To była dla mnie jedna z najbardziej poruszających części pracy nad książką – chodzenie po współczesnym Gdańsku z mapami i zdjęciami sprzed wojny w ręku, porównywanie miejsc, których już nie ma, z tymi, które przetrwały. Starałam się wtopić w tkankę miasta, jakim było w latach 30., poczuć jego rytm, zrozumieć codzienność ówczesnych mieszkańców.

Nieodzowną pomocą była też dla mnie książka „Wolne Miasto Gdańsk. Przewodnik po mieście” Wojciecha Gruszczyńskiego – publikacja wyjątkowa, bo nie tylko wiernie oddająca topografię tamtego Gdańska, ale też zaglądająca do wnętrz kawiarni, sklepów, mieszkań. Dzięki niej mogłam zobaczyć nie tylko, gdzie toczy się akcja, ale także jak – co ludzie jedli, jak się ubierali, jakie prowadzili rozmowy. To pozwoliło mi ożywić miasto w sposób możliwie wierny i namacalny.

Czy pokazanie sytuacji i ambicji kobiet żyjących w Wolnym Mieście Gdańsku było dla Pani istotnym elementem?

Tak, to był dla mnie jeden z kluczowych wątków. Chciałam opowiedzieć historię lat 30. 40. i 50. nie tylko przez pryzmat wielkiej polityki czy narodowych napięć, ale także przez doświadczenia kobiet – tych, które próbowały żyć, kochać, rozwijać się, podejmować decyzje w świecie, który często nie był dla nich łaskawy.

Wolne Miasto Gdańsk to przestrzeń bardzo szczególna – z jednej strony nowoczesna, miejska, z aspiracjami intelektualnymi i społecznymi, z drugiej: pełna ograniczeń wynikających z tradycji, konserwatywnych norm i coraz silniejszej presji ideologicznej. Kobiety musiały w tym świecie nieustannie negocjować swoją pozycję – między rodziną a samodzielnością, między oczekiwaniami społecznymi a własnymi pragnieniami.

Rita, Aniela, Irma, Eva czy Carla to kobiety różne, ale każda z nich próbuje na swój sposób odnaleźć głos – i właśnie to było dla mnie najważniejsze: dać im przestrzeń do tego, by mówiły własnym językiem, z całym bagażem emocji, wątpliwości, ale i siły, którą w sobie noszą.

Rodzice Anieli pobrali się ponad narodowymi podziałami… I ten aspekt jest bardzo ważny w książce. Czy mogłaby Pani przybliżyć czytelnikom relacje pomiędzy mieszkańcami Gdańska?

Rzeczywiście – małżeństwo rodziców Anieli, Niemki i Polaka, to w mojej powieści nie tylko historia prywatna, ale symbol czegoś znacznie większego. W przedwojennym Gdańsku, szczególnie w latach 20. i 30., wiele rodzin – tak jak ta Anieli – funkcjonowało w przestrzeni codziennych kompromisów, wzajemnego szacunku, a czasem też bolesnego milczenia wobec różnic. Miasto było mozaiką języków, kultur, religii i poglądów, które na co dzień musiały się ze sobą zmieścić na jednej ulicy, w jednym sklepie, w jednej kamienicy.

Relacje między mieszkańcami były złożone: bywały przyjazne, sąsiedzkie, pełne współpracy, ale z biegiem lat – w cieniu narastających napięć politycznych – coraz częściej także podszyte nieufnością, lękiem, czasem wrogością. Chciałam w tej książce pokazać właśnie to napięcie – że nawet w przestrzeni pozornie neutralnej, jak dom, szkoła czy ulica, narodowość mogła nagle stać się osią podziału. Ale jednocześnie zależało mi, by nie zatracić tego, co w tamtym Gdańsku było piękne – że ludzie naprawdę potrafili się porozumiewać, budować przyjaźnie i miłości ponad granicami języka i historii. Tak jak zrobili to kiedyś rodzice Anieli.

W tomie drugim trylogii (,,Miasto wojny”) w osobiste dramaty głównych bohaterów i życie ich bliskich wdziera się wojna. Niesie śmierć i cierpienie, ale też zmusza do podejmowania dramatycznych decyzji, stawia po przeciwnych stronach barykady …

Tak, w „Mieście wojny” nie da się już oddzielić tego, co prywatne, od tego, co historyczne. Wojna wdziera się w życie moich bohaterów brutalnie i bez pytania – odbierając im bliskich, domy, spokój, ale też możliwość prostych wyborów. Każda decyzja niesie konsekwencje. Każde słowo, każda relacja zostaje wystawiona na próbę.

Dla wielu z nich – jak dla Janka czy Rity – wojna staje się nie tylko zagrożeniem z zewnątrz, ale przede wszystkim konfliktem wewnętrznym. Muszą wybierać między lojalnością wobec bliskich, a tym, co dyktuje im sumienie; między tym, co czują, a tym, co wypada, wolno lub nakazuje historia. W tym tomie granice nie przebiegają już tylko między Polakami a Niemcami – one przecinają rodziny, małżeństwa, przyjaźnie.

Zależało mi, by pokazać, że wojna to nie tylko front, broń i mundury, ale też cisza w kuchni po stracie dziecka, spojrzenia, które się zmieniają, uczucia, które trzeba stłumić. Że to przede wszystkim dramat ludzi – uwikłanych w czas, w którym nawet milczenie może być aktem odwagi albo zdrady.

 Czy przywołując wojenne losy członków rodziny Anieli, ojca Janka czy też Otta, męża Rity, inspirowała się Pani rzeczywistymi historiami?

Jak najbardziej – wiele z tych historii jest głęboko zakorzenionych w mojej rodzinie. Choć w powieści zmieniłam imiona, postaci takie jak Rita, Janek, Aniela czy Otto nie są fikcyjne – to moi pradziadkowie i ich najbliżsi. Ich losy, dramaty i wybory inspirowały mnie od początku.

Część bohaterów przeżywa dokładnie to, co spotkało członków mojej rodziny: walka w obronie Gdyni, wcielenia do Wehrmachtu i próby ucieczki, lojalność rozpięta między powinnością a sumieniem, praca w niemieckiej straży pożarnej, która wiązała się z ogromnym napięciem i nieustannym balansowaniem między przetrwaniem a uczciwością, a także późniejsze wysiedlenia z Gdańska i próby pozostania w mieście.

Ta powieść to nie tylko fikcja literacka – to również mój sposób na zachowanie pamięci o tych, którzy żyli w bardzo trudnych czasach, często bez możliwości dokonania idealnych wyborów. Chciałam oddać im głos i uhonorować ich historie – prawdziwe, złożone, ludzkie.

 Stutthof – tę nazwę słyszał chyba każdy…

Tak, ale mam wrażenie, że często słyszymy ją jak echo z podręczników – miejsce grozy, które znamy z nazw, a nie z przeżycia. Dla mnie Stutthof to nie tylko obóz koncentracyjny wpisany w historię wojny – to miejsce, które wciąż woła o pamięć. W mojej powieści pojawia się jako przestrzeń realnego cierpienia – zwłaszcza kobiet, takich jak Aniela, które trafiły tam nie za czyny, lecz za to, kim były, skąd pochodziły, kogo kochały.

To nie jest tylko literacka fikcja. To historia, która wydarzyła się naprawdę – w wielu wersjach, w wielu rodzinach. Dlatego wracam do Stutthofu także jako nauczycielka – zabieram tam moich uczniów, żeby zobaczyli, co się tam działo. Żeby współodczuwali. Żeby zapamiętali. Żeby zrozumieli, dokąd prowadzi nienawiść, ideologia pogardy, rasizmu, nazizmu.

Dla mnie to miejsce nie jest przeszłością – to ostrzeżenie. A pisanie o nim, mówienie o nim, prowadzenie tam młodych ludzi to mój obowiązek i mój sposób na to, by pamięć nie wygasła.

Czy któraś ze scen była szczególnie trudna emocjonalnie do napisania?

Tak – wiele z nich pisałam z ogromnym emocjonalnym ciężarem. Najtrudniejsze były te, które dotykają najbardziej intymnych i bolesnych sfer kobiecego życia: śmierci dziecka, gwałtu, cierpienia matki, która nie potrafi ochronić swojej córki – ale też matki, która musi oddać własne dziecko, choć jej serce krzyczy z bólu.

To nie były tylko skutki wojny. To były konsekwencje czasów, w których kobiety często nie miały prawa głosu, nie miały wsparcia ani wyboru. Czasów, w których milczenie i poświęcenie były niemal wpisane w ich los.

Jako matka przeżywałam te sceny szczególnie mocno. Śmierć dziecka, czy rozstanie matki z dzieckiem – nawet jeśli dokonane z miłości, dla jego dobra – to coś, czego nie da się opisać bez osobistego drżenia. Pisałam te fragmenty w ciszy, ze łzami, ze świadomością, że oddaję głos tym kobietom, które nie mogły go zabrać wtedy.

Chciałam, by czytelnicy nie tylko poznali tę historię – ale żeby ją poczuli. Bo wiele z tych dramatów wydarzyło się naprawdę. I zasługują na to, by zostać zapamiętane.

,,Miasto popiołów” to tytuł ostatniego tomu trylogii obejmujący czas od 1945 r. Jak rozumiem odwołuje się nie tylko do gruzów, w które obróciły się kamienice, ale również gruzów,  w które obróciło się dawne życie po wkroczeniu Armii Czerwonej?

Tak, dokładnie tak. Tytuł „Miasto popiołów” odnosi się nie tylko do fizycznej destrukcji Gdańska – zburzonych ulic, wypalonych domów, zgliszczy po pożarach – ale przede wszystkim do wewnętrznego krajobrazu bohaterów. Po 1945 roku nic nie jest już takie samo. Zmienia się nie tylko miasto, ale też język, tożsamość, pamięć. Dla wielu ludzi wszystko to, co było im bliskie, przestaje istnieć – rodziny są rozdzielone, wartości wystawione na próbę, uczucia zepchnięte na margines w imię przetrwania.

Armia Czerwona nie tylko „wyzwala” – ona niesie ze sobą również nowy lęk, gwałty, grabieże, represje. Z jednej traumy mieszkańcy wchodzą w kolejną – i muszą uczyć się żyć na nowo w świecie, którego nie wybrali. Dla moich bohaterów to czas rozliczeń, żałoby, ale też powolnego odbudowywania siebie – nie zawsze z tych samych elementów.

Chciałam, by „Miasto popiołów” było nie tylko opowieścią o końcu wojny, ale także o cenie, jaką się za ten koniec zapłaciło. Bo czas odbudowy to nie tylko cegły i tynk – to przede wszystkim pytanie: kim teraz jesteśmy, gdy wszystko, co znaliśmy, legło w gruzach?

To był też czas wędrówek ludów. Przybywali Polacy z Kresów czy zniszczonej Warszawy, przywożąc  z sobą wojenną traumę i poczucie utraty domu, rodziny, korzeni, zmuszeni do zderzenia z przestrzenią i pamięcią Gdańska…

Tak – to jedna z najważniejszych i najbardziej przejmujących warstw „Miasta popiołów”. Po 1945 roku Gdańsk stał się miejscem, które trzeba było zamieszkać, ale którego się nie znało – i często nie rozumiało. Dla przybyszy z Kresów, z Wileńszczyzny, z Warszawy to było miasto obce, naznaczone niemiecką przeszłością, pełne śladów tych, którzy musieli je opuścić. Zderzenie tej przywiezionej traumy z ciszą i pustką powojennego Gdańska było ogromnym wyzwaniem emocjonalnym.

I ten wątek jest mi bardzo bliski, bo również oparty na prawdziwej historii mojej rodziny. Bohaterowie powieści – Helena i Wiktor – to moi kolejni pradziadkowie. Zostali wysiedleni z Wilna i zmuszeni do zamieszkania na Olszynce w Gdańsku, w zupełnie obcym miejscu, wśród ruin, bez punktu odniesienia, bez sąsiadów, których znali. Musieli zacząć wszystko od nowa – z bagażem żałoby, strachu, bezradności i głębokiego poczucia wykorzenienia.

Chciałam, by ich losy – i losy tysięcy im podobnych – wybrzmiały w książce z całą swoją złożonością: bez uproszczeń, ale też bez patosu. Bo powojenna rzeczywistość to nie był tylko nowy początek – to była ciągła próba znalezienia sensu w tym, co ocalało z ruin.

Niemcy, często pod przymusem, wyjeżdżali ze swojego rodzinnego miasta. Niektórzy mieszkańcy chcieli zostać w polskim Gdańsku, jak Rita, która uważała się za Danzigerkę…

Tak, to jeden z najbardziej złożonych i bolesnych tematów powojennego Gdańska. Po 1945 roku tysiące niemieckich mieszkańców zostało zmuszonych do opuszczenia miasta – często brutalnie, z dnia na dzień, pozostawiając wszystko, co budowali przez pokolenia. Ale byli też tacy, którzy chcieli zostać – bo nie utożsamiali się z ideologią nazistowską, a czuli się po prostu gdańszczanami. Czasem także Kaszubami, mówiącymi po niemiecku, ale zakorzenionymi tu od pokoleń. Dla nich Gdańsk był domem – nie państwem, nie polityką, ale miejscem życia, pamięci, tożsamości.

Taka jest właśnie Rita – nie wyobraża sobie innego miejsca. Czuje się Danzigerką, a nie Niemką w sensie narodowym. Chce zostać, bo wierzy, że miasto nie należy do ideologii, ale do ludzi. I że nawet po zmianie granic można nadal być u siebie – choć to bardzo trudne.

I tak było też w mojej rodzinie. Część jej członków została tutaj – mimo że mówili wyłącznie po niemiecku. Czuli się gdańszczanami albo Kaszubami i nie chcieli opuszczać swojej ziemi. Inni zostali siłą wysiedleni – musieli opuścić wszystko, często bez prawa do pożegnania się z przeszłością. Ta rozdarta tożsamość, ten ból zostawania i wyjeżdżania, bardzo mocno przenika moją książkę – bo to nie jest tylko historia Rity. To także historia mojej rodziny.

 Jakie były największe wyzwania przy pisaniu o tym tak splątanym czasie?  

Najtrudniejsze było oddanie prawdy bez uproszczeń. Lata 30. i 40. w Gdańsku to czas, w którym nic nie było czarno-białe. Ludzie żyli na styku języków, narodowości, ideologii, religii – i bardzo często musieli podejmować decyzje nie z pozycji wyboru, ale konieczności. Chciałam oddać to napięcie – że czasem nie ma dobrego rozwiązania, że lojalność wobec jednej osoby może oznaczać zdradę wobec innej. I że nie każdy, kto milczał, był obojętny, a nie każdy, kto działał, był jednoznacznie „dobry”.

Drugim dużym wyzwaniem była odpowiedzialność. Pisałam o rzeczach, które wydarzyły się naprawdę – w mojej rodzinie, w moim mieście. Miałam w sobie ogromną potrzebę uhonorowania tych historii, ale też ogromny lęk, by ich nie spłycić. Żeby pokazać dramaty zwykłych ludzi – matek, ojców, dzieci, sąsiadów – z czułością i prawdą, ale bez oceniania ich z dzisiejszej perspektywy.

I wreszcie – emocje. Wiele scen pisałam przez łzy. Nie dlatego, że chciałam wzruszać, ale dlatego, że te historie były we mnie – dziedziczone, przekazywane półgłosem, w spojrzeniach i przemilczeniach. To był czas splątany nie tylko historycznie, ale też emocjonalnie. I chyba najtrudniejsze było dla mnie to, by go rozplątać – bez rozrywania.

Doświadczenia wielu gdańskich rodzin kryją się pewnie nadal w milczeniu. Może Pani książka pomoże im przywrócić pamięć?  

Bardzo bym tego chciała. Wiem, że w wielu gdańskich rodzinach – podobnie jak w mojej – historie sprzed lat wciąż żyją w ciszy. Czasem to milczenie chroniło – przed bólem, przed osądem, przed niechcianą prawdą. Ale z czasem staje się ciężarem, który niesie się przez pokolenia.

Pisząc tę książkę, chciałam nie tylko opowiedzieć własną historię – ale też dać impuls innym. By zapytać babcię, zajrzeć do starych zdjęć, wsłuchać się w opowieści, które nigdy nie miały okazji wybrzmieć. Bo pamięć jest delikatna, ale też niezwykle silna – wystarczy ją obudzić.

Jeśli „Pewnego razu w Wolnym Mieście” pomoże choć jednej osobie spojrzeć na historię swojej rodziny z większym zrozumieniem i czułością, to znaczy, że było warto. Bo milczenie można przerwać – a wtedy to, co było trudne, może stać się źródłem siły.

 Czy pisanie ,,Pewnego razu w Wolnym Mieście” zmieniło Pani spojrzenie na Gdańsk jako miasto, jak i na przestrzeń duchową, kulturową? A może zmieniło Panią?

Zdecydowanie tak – na wielu poziomach. Choć Gdańsk zawsze był moim domem, miejscem bliskim i znajomym, to pisząc tę książkę, odkrywałam go na nowo – warstwa po warstwie, jakby pod współczesnym brukiem odsłaniała się ukryta tkanka dawnych emocji, opowieści, krzywd i miłości. Stał się nie tylko przestrzenią fizyczną, ale też duchową – pełną pamięci, śladów, które nadal są obecne, choć często niewidoczne gołym okiem.

Zmieniło się też moje spojrzenie na to, czym jest tożsamość. Gdańsk to nie tylko miasto z historii – to tygiel ludzkich losów, kultur, języków, które nie zniknęły wraz z granicami, tylko ułożyły się inaczej. Zaczęłam patrzeć na to miasto z większą pokorą, z większą uważnością – słuchać ciszy między murami, patrzeć na kamienice jak na świadków, nie tylko tło.

Ale przede wszystkim – pisanie tej książki zmieniło mnie. Stałam się bardziej czuła na to, co ukryte. Bardziej wyrozumiała wobec wyborów innych. Mocniej zakorzeniona, ale też bardziej otwarta. To była podróż nie tylko w przeszłość, ale też w głąb siebie. I myślę, że tak właśnie działa prawdziwe pisanie – nie tylko opowiada świat, ale też go odkształca w nas samych.

 Czy planuje Pani kolejną książkę?

Tak – choć wierzę, że każda historia potrzebuje czasu, by w człowieku dojrzeć. Już od dłuższego czasu kiełkuje we mnie nowa opowieść – osadzona w innym miejscu i czasie, a jednak bardzo mi bliska. Tym razem to świat wiejski, głęboko zakorzeniony w tradycji, duchowości i naturze. Świat kaszubski – pełen języka, zapachów, rytuałów i ciszy, która często mówi więcej niż słowa.

To znów będzie historia kobiet – ich wyborów, milczenia, walki o godność, pamięci i emocji przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Nie chcę jeszcze zdradzać szczegółów, ale mam nadzieję, że będzie to opowieść, która poruszy i zostanie z czytelnikiem na długo.

Podaj dalej