Witold Gombrowicz „Pisma zebrane” tom 10, 11, 12: „Dziennik 1953−1956”, „Dziennik 1957−1961”, „Dziennik 1951−1969”, red. Włodzimierz Bolecki, Wydawnictwo Literackie „Dzienniki” Gombrowicza, choć tłumy wszelakie padają przed nimi na kolana, wymagały opracowania krytycznego. I to opracowana konkretnego, obszernego, spójnego, korespondującego bezpośrednio z tekstem i pracującego na nim. I – tadam! fanfary! – JEST. Dziesiąty, jedenasty i dwunasty tom „Pism zebranych” to „Dzienniki” Witolda Gombrowicza z lat 1953–1969. Rzecz to całkiem chwalebna, potrzebna i wysokiego lotu. Autor „Ferdydurke” onieśmiela nas swoim pisarstwem, a klisze opisujące jego dzieło są powtarzane do znudzenia, zamknięte w polonistycznej katarynce, odtwarzane przy każdej okazji rozmowy o jego dziele. I choć powielane w kółko, mimo zmian dyskursów literackich, prób nowych odczytań, raczej chybionych, co czynił chociażby Michał Paweł Markowski w monografii „Czarny nurt. Gombrowicz, świat, literatura”, to interpretacje te wytrzymują próbę czasu. Skoro przyjęta wykładnia trzyma się dobrze, co więc chcemy wyczytać u Gombrowicza, skoro wszystko od lat jest wyjaśnione? „Dzienniki” rozpatruje się jako ukonstytuowana i spójna całość, a żeby dowieść wysokiej rangi diariusza, znawcy tematu wyciągają reprezentatywne fragmenty, które to udowadniają. Prawdą jest, i to nie budzi zastrzeżeń, że dzieło Gombrowicza nadal jest drogowskazem dla kolejnych pisarzy parających się publikacją osobistych wyznań za pośrednictwem tej formy wypowiedzi. Za wzorzec wciąż stawiane są oryginalność sądów, osobista perspektywa wolna od kalkulacji politycznych, bezpardonowa szczerość w docenianiu prasy krajowej i wytykaniu manii wielkości polskiej emigracji, żywość języka, humor, wrażliwość, dezynwoltura, kreacja. Tego nie można mu zabrać. Nie wolno i nikt tego nie planuje. Ale. Dowodząc genialności powyższej, wyciągane są fragmenty „Dzienników”, i często jest to reprezentacja tych samych wyimków. A skoro tak, to czy czytamy pełny tekst? Ciągiem? Czy nas zachwyca, tak jak nas powinien zachwycać? Czy jest tak cały czas, permanentnie i bezapelacyjnie, strona po stronie, linijka po linijce? Trzeba to powiedzieć otwarcie, są fragmenty kompletnie dziś nieczytelne. Nie wiadomo, o co chodzi. Nie wiadomo, o kogo chodzi. Odbiorca, czytając diariusz, czuje się kompletnie wyobcowany. No, może oprócz dwudziestu historyków literatury w Polsce. Wydanie krytyczne nie ma za zadanie przybliżyć nam sylwetkę i zarys twórczości autora „Ferdydurke”. Postać Gombrowicza jest z nami w Polsce od 1986 roku, kiedy to ukazało się pierwsze wydanie „Pism zebranych” pod redakcją Jana Błońskiego. Misją tej edycji powinno być (i jest) rozszyfrowanie archaicznych zawiłości w tekstach, które z biegiem czasu są coraz mniej czytelne. W przypadku „Dzienników” aparat naukowy pozwala nam się skupić nie na syntezie całości utworu, lecz na analizie nieczytelnych fragmentów. Inaczej mówiąc: „Dziennik” jako całość jest zrozumiały, jednak całość tekstu „Dziennika” już nie. I żeby było jasne – to nie jest recenzja naukowa, tylko spostrzeżenia czytelnika, który chce …