Gdy tylko zapowiedziano najnowsze tłumaczenie kultowej powieści Lucy Maud Montgomery, internet zalała fala komentarzy. Oczywiście komentowano przed przeczytaniem, co wpisuje się w model: „nie wiem, ale się wypowiem”. Dlaczego? Przede wszystkim tłumaczka Anna Bańkowska zmieniła tytuł. Zamiast „Ani z Zielonego Wzgórza” czytelnik otrzymał „Anne z Zielonych Szczytów”. Ja zaskoczona nie byłam. Znam tłumaczkę. O tym nowym tłumaczeniu wiedziałam więc już wcześniej. Domyślałam się też przyczyny zmiany tytułu, bo syn jest anglistą. Na jego studiach, a był na specjalizacji tłumaczeniowej, była na ten temat mowa. Ja tylko powtórzę: Na Wyspie Świętego Edwarda nie ma wzgórz, „gable” to termin architektoniczny oznaczający szczyt domu. Paradoks polega na tym, że ten termin architektoniczny nie ma w języku polskim synonimu, jak na przykład „woluta” zwana inaczej „ślimacznicą” albo „gzyms”, którego synonimami są słowa „korona”, „krajnik”, „ucios” czy „plata”. Tu mamy tylko „szczyt” i nic poza tym. Niestety dla całej tej sytuacji słowo „szczyt” jest też synonimem wierzchołka góry, a także kilku innych wierzchołków. Bo mówimy czasem: „to już jest szczyt wszystkiego”, mówimy o byciu w „szczytowym okresie”, a nawet… o „szczytowaniu”, gdy mamy na myśli seks. To ostatnie skojarzenie sprawiło zresztą, że w internecie pojawiły się komentarze o „szczytującej Ani”. Był też wysyp komentarzy pod adresem tłumaczki, i to komentarzy ad personam. Pisano, że „stara purchawa chciała zarobić na skandalu” – niewielu bowiem wie, że tłumaczom nikt nie płaci procentów od sprzedanego egzemplarza, tylko stałą stawkę za przetłumaczenie arkusza. Nie ma więc znaczenia, czy to tłumaczenie sprzeda się w nakładzie 5 egzemplarzy, czy 50 tysięcy, sprzedaż nie wpływa bowiem na honorarium, które tłumacz już dostał. Były też teksty o PZPR, bo są w przestrzeni publicznej inne Bańkowskie, a czytelnik sobie nie sprawdził, o którą chodzi. Przypisał więc Annie Bańkowskiej tłumaczce (ur. w Warszawie w 1940) – życiorys Anny Bańkowskiej polityka (ur. w Żninie w 1946). I tak pojawiły się rosnące jak grzyby po deszczu sugestie, że to baba z PZPR jak cały PiS lub że jest komuchem jak całe PO. W ten sposób podział polityczny, który istnieje w społeczeństwie, wlazł także do dysputy o najnowszym tłumaczeniu powieści Montgomery i to jeszcze przed przeczytaniem! Wreszcie książka się ukazała. Dyskusja zaczęła cichnąć, ale… nadal można było przeczytać opinie, że i tak ludzie nie wezmą jej do ręki, bo jest to złe, ponieważ Ania może być tylko z Zielonego Wzgórza. Cóż… Wszyscy na „Ani z Zielonego Wzgórza” się wychowaliśmy. Anna Bańkowska również. Ale jak sama przyznała, ktoś musiał wreszcie przetłumaczyć wiernie. Dlaczego? Otóż, gdy ktoś najpierw poznaje książkę w tłumaczeniu Bernsteinowej, a potem czyta oryginał – przeżywa szok. Treść może i ta sama w warstwie ogólnej, ale w szczegółach już nie bardzo. Warto może wiedzieć, że autorka pierwszego tłumaczenia przygód rudowłosej dziewczynki na język polski była tłumaczką ze… szwedzkiego. Angielski znała słabo. Tworząc pierwszy polski przekład, posiłkowała się szwedzkim tłumaczeniem, w którym użyto określenia „Zielone Wzgórze”. Montgomery ubolewała nad tym. Nie chodziło jej bowiem o żadne wzgórze, a wspomniany już szczyt domu, zapewne zielony, bo… być może omszały. Pisała o tym w swoich pamiętnikach. Kim była pierwsza tłumaczka kultowej powieści? Znamy nazwisko – Bernsteinowa lub Bernsztajnowa i kilka innych wariantów tegoż nazwiska. Jak miała na imię? W pewnym momencie pojawiła się wersja, że Rozalia. Ale …