Sześćdziesiąta rocznica śmierci Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, poety nie tylko niezwykle sprawnego i oryginalnego, ale też jednego z wcale niewielu takich, którzy zdobyli serca i wyobraźnie bardzo szerokiej publiczności, będzie z pewnością okazją do przypominania raczej jego życiowych łamańców i zawirowań niż poezji. O poezji w ogóle niewiele się we współczesnych mediach mówi, a czasy, kiedy czytelnicy codziennych i cotygodniowych gazet rozpoczynali lekturę od poszukiwania wiersza ulubionego poety – na przykład właśnie Gałczyńskiego – już nie powrócą. Chętnie się za to grzebie w biografii, wyciągając z niej elementy skandaliczne i płaskie, dopasowując wybitne postaci do wypalonego żywym żelazem w umysłach dzisiejszych odbiorców wzorca współczesnego celebryty. Publiczność także poddaje takie postaci politycznej i agenturalnej lustracji, a akurat Gałczyński, jako że zdarzyło mu się i w faszystowskim, i w komunistycznym łajnie przyzwoicie się unurzać, nadaje się do takich operacji jak nikt inny. Ale ponieważ Gałczyńskiego przelustrowano już w tę i nazad setki razy, ponieważ jego pijackie, erotyczne i towarzyskie awantury także przewałkowano, ja na rocznicę jego śmierci poczytam sobie mało dziś pamiętany, a – jak sądzę – całkiem smakowity jego młodzieńczy (z 1928 roku) poemacik „Koniec świata. Wizje świętego Ildefonsa czyli satyra na wszechświat”. Jak często u młodego Gałczyńskiego leciutki, przegadany, zagracony językowymi bibelotami, ornamentami, pełen groteskowej ezoteryki i dziwacznych imion, dźwięczący gimnazjalną łaciną przetykaną włoszczyzną. Oto na bolońskiej (Bolonia- Polonia, tu podobieństwo brzmień może być całkiem nieprzypadkowe) akademii astronom Pandafilanda wyliczył z biegu gwiazd, że za godzinę nastąpi „koniec Ziemi, a może całego Kosmosu”. Katastroficzna wizja naukowca-profety zostaje natychmiast zakrzyczana i odrzucona przez jego oświeconych kolegów, a on sam obrzucony obelgami i poddany środowiskowemu ostracyzmowi jako zdrajca oświeceniowych ideałów: Skandal i granda! On tu nas chciał omamić, nabujać, skorrumpować, zaidiotyfikować! Poczekaj pan: kłamstwo plami, nikt z czoła ci hańby nie zdejmie! To mówiąc wyszli, stuknąwszy pulpitami, jak w polskim sejmie. Sytuacja znamienna i wiele mówiąca o tym, jak młody poeta postrzegał porządki i hierarchie tego świata. Pandafilanda to szarlatan, który musi ulec przemocy nudnych i aroganckich oświeconych mądrali. Słowo o szarlatanach Kwestia szarlatańska jest w twórczości Gałczyńskiego kluczowa. Oczywiście szarlatan w znaczeniu nadawanym temu słowu przez młodego poetę (np. w wierszach „Ulica szarlatanów” czy „Kryzys w branży szarlatanów”) to nie oszust wykorzystujący ciemnotę i naiwność gawiedzi dla zbijania majątku, ale wizjoner, może poeta, może mędrzec, a może tylko sprzedawca zapomnianych idei i magicznych mikstur („ocet siedmiu złodziei i babiloński kleik, i poudre de pourlimpimpim”), wiedzący więcej i przenikający spojrzeniem świat głębiej niż publika zwiedziona mirażem oświeceniowej pewności. A może także i oszust, ale taki, który wie doskonale, że istnieją wartości większe i wspanialsze niż banalna prawda, i że prawdą nie należy się przejmować, kiedy zawadza ona marzeniom. Oszust w rodzaju – skorzystam z okazji, by przypomnieć tę kolorową postać – nieszczęsnego kartografa-fantasty Józefa Michała Bazewicza (postaci autentycznej, zresztą spotykanej przez Gałczyńskiego w Małej Ziemiańskiej), który kochał kreślenie map i uważał, że niedostatki wiedzy geograficznej znakomicie można uzupełnić fantazją, bo przecież mapa do tego głównie służy, aby można było się w nią godzinami wpatrywać, przeżywać w wyobraźni najwspanialsze przygody i podróże w czasie i przestrzeni. Mapy Bazewicza, piękne, imponujące, cieszyły się ogromnym powodzeniem u publiczności tęskniącej za ogromem i pięknem świata, a przede wszystkim tej jego części, którą zwał on swoją ojczyzną. Trwało to, dopóki konsylia uczonych geografów nie zakazały udostępniania tych map młodzieży, która przecież nie powinna z rozdziawionymi gębami marzyć i wyrywać się do podróży, ale przygarbiona w skupieniu, rzetelnie studiować izohipsy i izohiety. Bazewicz, barwny motyl uświetniający warszawskie ulice ekstrawaganckim emploi, został więc wraz ze swoją twórczością i barwnością strącony z wyżyn twórczego oszustwa w otchłań zawstydzenia i pospolitości, a młodziutki Gałczyński uczcił go, czyniąc przewodnikiem po infernalnych terytoriach swojego poematu „Piekło polskie” (1926) i lirycznie współczując zdegradowanemu wizjonerowi: – Ktoś ty? – spytałem. – Jam jest Bazewiczem, co jeografią na ziemi fałszował, na ziemi byłem czymś, tu jestem niczem. Teraz szczebluję do niebiańskich pował, ale nie dojdę, jak nie doszedł Maron; in terra doctor eram, tu — konował. Szarlatana czeka więc sroga kara za to, że przyzwoici obywatele, którzy chcą żyć w świecie monochromatycznym, prostym i przewidywalnym, nie mogą tolerować obok siebie kogoś, kto całym sobą przypomina im, że świat bywa wielobarwny, skomplikowany i zadziwiający, czasem przerażający. Szarlatan fruwa to tu, to tam po świecie, w którym wszystko powinno mieć wytyczony kierunek oraz pęd. I dlatego czeka go dola motyla, którego prędzej czy później przejedzie samochód ciężarowy, a świadkowie tego wydarzenia będą mieli poczucie, że dokonała się sprawiedliwość: Niepoważny stosunek do życia figla ci w końcu wypłatał nadmiar kolorów, brak idei zawsze się kończą wstydem i są wekslem bez pokrycia mój ty Niprzypiąłniprzyłatał! („Na śmierć motyla przejechanego przez ciężarowy samochód” – 1929) Gałczyński, oczywiście sam szarlatan, zawsze był przejęty losem szarlatanów, tych dziwaków, wariatów, alkoholików i poetów, narzucających się bliźnim z niezrozumiałym przekazem, których wszyscy mają serdecznie dosyć. Zawsze mówił o nich czule z patosem, tym bardziej, im więcej lekceważenia i wzgardy dostawało im się od otoczenia. Dla poety, pijaka i awanturnika, któremu marnego końca życzyli zgodnie wszyscy bliżsi i dalsi znajomi, przygotował wniebowstąpienie godne świętego: Zapachniały zefiry, brzękły potrójne liry, pierzchnęła tłuszcza. Serce alkoholowe unieśli aniołowie na złotych bluszczach. („Śmierć poety” – 1930) I zdaje się, że właśnie to przejęcie, to współczucie z szarlatanami aż do szarlatańskiej autoidentyfikacji, to był jeden z powodów tych paskudnych akcesów poety: najpierw do rodzimego faszyzmu, później do rodzimego stalinizmu. Pokrętny jak lot motyla umysł próbował z jednej strony odnaleźć taką autoidentyfikację, która pozwoli mu się w końcu poczuć nieodrębnym, niedziwacznym, i najzwyczajniej w świecie silnym. Silnym skoro nie własną krzepą (bo tą przecież motyl- szarlatan …