Kilka tygodni temu trafiła do mnie prośba, by – z pomocą społecznościowego portalu – rozesłać informację o szykowanym ostatnim numerze „Zeszytów Literackich”. Zastanowiło mnie to. I co miałoby to dać? Basia Toruńczyk, redaktor naczelna i założycielka pisma, nie wzywała do akcji protestacyjnej. Zaproszenia na pogrzeb nie miałem ochoty wysyłać. Zeszyty „Zeszytów” stały wpierw na moich półkach w Londynie i Frankfurcie, teraz piętrzą się w Warszawie. Z niektórych sterczą jakieś stare zakładki, wszystkie mają złamane grzbiety, kartki upstrzone są podkreśleniami, gwiazdkami, wykrzyknikami na marginesach. Były czytane. Są nadal. Jestem – pewnie należy już pisać „byłem” – ich wiernym odbiorcą od pierwszego numeru z roku 1982. Mieszkając poza Polską, zauważałem wyraźnie brak pisma poświęconego kulturze – literaturze, sztukom pięknym, teatrowi – świadomie rezygnującego z roztrząsań politycznych. Na emigracji też można wyrobić w sobie niechęć do odmieniania słów „Polska, naród, papież” albo „Bóg, honor, ojczyzna” przez wszystkie przypadki. Wśród emigrantów wielu było takich, którzy kulturę, nie zaś politykę, uważali za właściwy sposób otwarcia na świat. Brakowało mi wtedy „Twórczości”, „Dialogu”, tygodników i pism liczących się i kształtujących środowisko nie tylko kulturalne. Brakowało mi autorów, których zacząłem uważać za swoich – z pewnością byli kreatorami świata mojej wyobraźni. Doskonałe pisma lokalne dopiero zaczynały zdobywać grunt w tym świecie. Nagle pojawiły się „Zeszyty Literackie”. W emigranckich kręgach zaczęto plotkować, kawiarniani analitycy wietrzyli zamach na pozycję „Kultury” – co innego luźne biuletyny pełne solidarskości, te niczemu ani nikomu nie groziły, mimo iż firmowali je ludzie o głośnych wówczas nazwiskach. Po raz pierwszy bodaj trafnie oceniono, że polityczne tuby zamilkną z czasem, przetrwa zaś efemeryda, pismo dla wąskiej grupy czytelników tworzone przez jeszcze węższą grupę zapaleńców. Basia miała nosa, kiedy w grudniu 1981 przyjechała do Londynu, by asystować przy urodzinach pierwszego zeszytu. Wszystko robiła sama. Kładłem jej na biurku jeszcze mokre „szczotki”, przerzucała je szybko i nanosiła poprawki. Numer ukazał się w zapowiedzianym terminie. Od tego czasu wychodził regularnie. Redakcję pisma tworzyło raptem pięć osób: Basia jako naczelna, dwie Ewy – Bieńkowska i Kuryluk, Staszek Barańczak, który mieszkał już w USA i mościł się w katedrze literatury polskiej na Harvardzie, oraz podróżujący stale po Europie ze swego paryskiego domicylu Wojtek Karpiński. Jakież jednak tuzy współpracowały z tymi wybitnymi twórcami: …