W Bibliotece Analiz nr 252 opublikowaliśmy złożony w Senacie przez organizacje księgarskie projekt ustawy o książce, wraz z komentarzem Tomka Nowaka. W numerach 253 i 255 w tonie polemicznym odnieśli się do niego Andrzej Nowakowski, dyrektor Universitasu, i Bogdan Szymanik, właściciel firmy Bosz. Poniżej publikujemy odpowiedź publicysty. REDAKCJA Analizując krytycznie projekt ustawy o cenach książek, myśląc o jego twórcach, nie kierowałem się do nikogo ad personam, bowiem projekt ten ojców ma wielu. Jednak w pierwszym rzędzie oponentów wobec mojej krytyki stanął Andrzej Nowakowski, który, mimo że w obecnych pracach nie uczestniczył, upatruje w nich swego duchowego dziedzictwa. W tym też duchu gani mnie i łaje, niestety bardziej w tonie dywagacji niż rzeczowej polemiki wspartej argumentami. Drugi z oponentów, Bogdan Szymanik, domaga się przeniesienia dysputy „w sferę kultury”. Nie podoba mu się nazywanie rzeczy wprost. Jednakże w pewnym stopniu argumentuje swoje stanowisko, a skoro ma ono z opinią Nowakowskiego wiele punktów zbieżnych, odpowiem obu Panom za jednym razem. Rynek czy nie rynek? Dorośliśmy już do tego, żeby mówiąc o handlu książkami bez wahania wypowiadać słowo „rynek”. Ale już związana z nim terminologia czy immanentne prawa to tematy omalże kosmiczne. A zwyczajnie rzecz ujmując, nie da się mówić o rynku, pomijając np. kwestię produktu. Ależ, zgadzam się! Książka jako produkt kulturalny różni się od masy produktów konsumpcyjnych. Jej konstrukcja jest bardziej złożona, natura skomplikowana; pełni ona szeroką wiązkę funkcji; mówiąc kolokwialnie – jest trudniejsza do ogarnięcia. Nadal pozostaje jednak produktem! Tymczasem, jeśli śni się komuś powrót do dawnych czasów, gdy książka była nie tylko kagankiem oświecenia, ale również przedmiotem pożądania (ze względu na niedostępność), gadżetem elit, to warto z tego snu się zbudzić. I to prędko, póki jeszcze czas. Cóż jednak złożoność, a nawet, załóżmy, elitarność książki (w mniemaniu jej twórców i wytwórców) ma wspólnego z „równością obywateli” [ze złożonego w Senacie projektu – red.]? Czy to nie bełkot? Tym bardziej, że obaj moi oponenci głosem „zrównywanego obywatela” przejmują się w stopniu zatrważająco znikomym. Ten jakoby „najważniejszy” – klient – jest traktowany przez nich marginalnie. Co zresztą dla całego rynku książki jest cechą charakterystyczną od wielu lat. Użycie słowa „rynek” implikuje pewną konieczność – rozpatrywania w pierwszej kolejności pojęcia „klient”, jego cech charakterystycznych, modeli i determinant zachowań, potrzeb i priorytetów. Bez tego wszystko inne to dywagacja. Ale nie o klienta tu chodzi. O ile Andrzej Nowakowski pisze o tym jeszcze w sposób zawoalowany, o tyle Bogdan Szymanik czyni to wprost – za ustawą stoją księgarze, których interesy ma ona chronić. Skoro również w „starej Unii” na ustawie skorzystali wydawcy i księgarze, to klient zyskać nie mógł, bo interesy jego oraz sprzedawców są sprzeczne z natury rzeczy. A może jednak skorzystał? Co sprawia, że „sąsiad ma lepiej” (z tekstu prezesa Bosza)? I czy ma w rzeczywistości? Jeśli tak, to w jaki sposób to osiągnął? Ustawa załatwiła wszystko! Skoro ma być merytorycznie, to proszę o konkrety nieco twardsze niż „przeczucia” i „zapewnienia”, bez prostych analogii liniowych, które w przełożeniu na polską rzeczywistość zwyczajnie nie działają. Powiem krótko: takie „bezklientowe” podejście przeraża mnie. Żadne bowiem mechanizmy nie uratują rynku, który nie liczy się z klientem. Rynek muzyczny, gier, filmu, informacji zrozumiał to już dawno. My (myślę tu o ludziach, którzy mają na względzie dobro książki) niezależnie od wyznawanych poglądów o klientach wciąż wiemy bardzo niewiele. Na marginesie – nie popełniajmy na okrągło fundamentalnego błędu, myląc kupującego (nabywcę) książki z konsumentem (czytelnikiem). To dwie grupy, kierujące się odmiennymi preferencjami, działające według innych modeli zachowań. Nawet jeśli są one w zasadniczej części zbieżne (konsumpcja i zakup to w przypadku książek procesy, które należy traktować rozdzielnie, nie tylko dla przejrzystości obrazu, ale przede wszystkim jasności opisu). Owszem, jestem zwolennikiem wolnego rynku w wymiarze najszerszym jak to możliwe. Problem w tym, że w zetatyzowanym państwie, w jakim żyjemy, wolny rynek istnieje głównie na kartach podręczników ekonomii, a rynek książki jest integralnym elementem większego systemu makroekonomicznego. Dlatego też niektóre kwestie domagają się regulacji. I to domagają się bardzo głośno! Jakie? Wymieniłem je w poprzednim tekście, na czele z rzeczonymi „rynkowymi mętnościami” (vide felieton Nowakowskiego), które dziś doskwierają nam wszystkim tak bardzo. Ale do listy tej żaden z moich oponentów się nie odniósł. A to w …