Jedno jest pewne. Dzięki wydaniu „Strachu” Jana Tomasza Grossa wzrósł u nas poziom czytelnictwa. Okazało się bowiem, że tę książkę musi (i to służbowo!) przeczytać prokurator! I nie jest to wcale żart, lecz rezultat wyjątkowo szkodliwego przepisu, który wprowadzony przed ubiegłorocznymi wyborami do naszego systemu prawnego odnosi się do trudnego do zdefiniowania czynu „szkalowania narodu polskiego”. W ewidentny sposób odniesienie tego przepisu do publicystyki czy tekstów naukowych ogranicza wolność słowa, Miejmy nadzieję, że właśnie przypadek książki Grossa doprowadzi do przyspieszenia procedury usunięcia tego kuriozum legislacyjnego. Sam temat „Strachu” jest dzisiaj poruszany we wszystkich mediach i to z dużym naddatkiem. Podobna w swej skali debata odbyła się nie tak dawno, bo przy okazji ukazania się „Księży wobec bezpieki” ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego (także nakładem Znaku), a wcześniej „Sąsiadów” Grossa, który – jak widać – ma szczególny nerw i zdolność do uderzania w najbardziej czułe miejsca polskiej świadomości. Niektórzy przywołują w tym miejscu Stefana Żeromskiego, inni Tadeusza Boya-Żeleńskiego, chociaż w ostatnich dziesięcioleciach więcej było postaci umiejących dotrzeć do skrywanych i niechlubnych czasem wydarzeń z polskiej historii. Nim jednak zajmiemy się prozaiczną sprawą zjawiska wydawniczego, przez chwilę jeszcze dołóżmy kilka zdań do wielkiej dyskusji o stosunku Polaków do Żydów w okresie tuż po II wojnie światowej. Jan Tomasz Gross wydając bardzo brutalne i zdecydowane sądy na temat naszego antysemityzmu, a także stawiając dramatyczną tezę o udziale Polaków w holocauście, co oczywiście jest poglądem jednostronnym i niezwykle dla nas bolesnym, a w rozumieniu większości społeczeństwa, zupełnie niezasłużonym – porusza jednak sprawę przez lata całkiem przemilczaną. Chodzi o zmianę mentalności Polaków, którzy po cierpieniach II wojny światowej dożyli do „wyzwolenia”, jakie przyszło ze Wschodu i zaczęli życie w zupełnie innych warunkach ustrojowych i ekonomicznych niż przed wojną. Ale do tego z naszego społeczeństwa, oprócz poniesionych strat i ludnościowych, i majątkowych, ubyło kilka milionów ludności żydowskiej, która od wieków stanowiła znaczącą część ludności ziem polskich, wnosząc swoją kulturę, język i szereg innych odrębności oraz specyficznych obyczajów. Tego wszystkiego nagle zabrakło. Nie można powiedzieć, że nic się nie stało. A do tego zostały „po Żydach” jakieś dobra: domy, mieszkania, place, warsztaty, meble, pierzyny, porcelana, srebra i wszystko inne, trudne do zliczenia. Część tych dóbr została zniszczona, część skonfiskowana przez hitlerowskiego okupanta w ramach systematycznie prowadzonych akcji pacyfikacyjnych, ale coś dostało się w polskie ręce, najczęściej właśnie Grossowskich „sąsiadów”. I jak na to reagowano? Z własnego dzieciństwa pamiętam, że tego tematu nie było, że zapadła głucha cisza. Dla dziecka wychowywanego po wojnie, jakim wówczas byłem, temat ten nie istniał, był swego rodzaju tabu. Starsi porozumiewali się na ten temat jakimś swoistym szyfrem, którego treść udawało mi się odczytać …