Po ukazaniu się pierwszej części artykułu kilka osób zwróciło się z prośbą, a może raczej – z pytaniem, ażeby postawione podówczas tezy poprzeć przykładami. Czemu nie – mamy ich aż nadto. Świadczą one o tym, że nasi „bohaterowie” są po prostu… zmęczeni. Wybaczą Państwo natomiast, że zarówno personalia, jak i inne cechy identyfikujące, zostawimy dla siebie. Celem obu tekstów nie jest bowiem stworzenie czarnej listy największych nieudaczników czy pechowców środowiska księgarskiego, a pokazanie praktyk, które od środka trawią jego struktury, nie pozwalając rozkwitnąć. Polówka, stolik, szczęki, pawilonTo żadna tajemnica – wielu księgarzy zbudowało swoje firmy na zgliszczach dawnych oddziałów państwowego Domu Książki, uwłaszczając poszczególne placówki z mieszczącymi je lokalami, często w reprezentacyjnych punktach miast i miasteczek. Szkopuł w tym, że wraz z nimi po niesławnej epoce przejęto praktyki i model biznesowego myślenia. Nieprzywykły do ciągłego pozyskiwania i utrzymywania klienta personel przez kilka lat gospodarczej wolności korzystał z wyjątkowej koniunktury, kiedy to niemal wszystko, co dawniej niedostępne, trafiało na lady i ledwo zagrzawszy na nich miejsce pragnęło iść dalej. Było zbyt dobrze, by chciało się myśleć o przyszłości – kształceniu kadr, modernizowaniu, przewidywaniu… Cóż się dziwić! To, co stanowiło ewidentny biznesowy handicap rodzącego się prywatnego księgarstwa, z czasem stało się jego największym przekleństwem – daną przez los szansę mało kto w czasach późniejszego załamania umiał wykorzystać. Los nas rozpieścił! Tkwienie w świecie, którego już nie ma, wciąż jednak jest obecne. Duch homo sovieticus co i rusz daje o sobie znać w skromniutkich gabinetach szefów księgarskich sieci od Warszawy po stolicę Wielkopolski, a i trochę na południe – na Śląsk. Wbrew trendom, oczekiwaniom i praktyce rynkowej, która eliminuje podobno słabszych osobników. Widać – niekiedy w ogóle lub zbyt opieszale. Reprodukcje „zamordowanych” przez Domy Książki Wyspiańskiego („Macierzyństwo”) czy van Gogha („Słoneczniki”) oraz wypłowiałe od słońca kalendarze (fakt, że jeszcze aktualne) straszą z witryn, w których tłoczą się reprezentujące wszystkie gatunki literackie okładki, umieszczone wedle zasady „jak je będzie widać, to pójdą”. Znamy to, prawda? Oj, jak dobrze to znamy… Beneficjentami prosperity z początku lat 90. są także księgarze, który swoją karierę zaczynali od łóżek polowych, by z czasem przejść „na stoliki”, następnie znacznie już bardziej stacjonarne tzw. szczęki, by wreszcie dorobić się eleganckiego pawilonu na osiedlowym bazarku, w którym niekiedy tkwią do dziś. Odwiedzani w stolicy (za bazarki w innych miastach nie ręczę) uaktywniają się jedynie na czas sezonu podręcznikowego, wywieszając na drzwiach stosowną kartkę. Resztę roku wypełnia sprzedaż realizowana na czym tylko da się dorobić. To ci, o których ich bardziej uzdolnieni koledzy mówią, że równie dobrze mogliby handlować kapustą lub gwoździami (co pod pewnym względem trudno uznać za zarzut). Refleksje „Z czarnej …