Szanowny Panie Redaktorze, Z pewnym opóźnieniem przeczytałem napisany z wielką pasją artykuł redaktora Nowaka o błyskotliwym tytule „W porywach owczego pędu” (Biblioteka Analiz nr 15/2009). Pasja przerodziła się niestety w próbę przejechania walcem z dużym obciążeniem wszystkich mających inny od piszącego pogląd na temat rynku książki. Wyłapałem tylko kilka miłych, nieco polemicznych słów, jak: „bełkot”, „nonsens”, „bajki”, „mity”, „kołchoz”, „akty frustracji i autokastracji”. Wszystkie te sformułowania dotyczą głównie księgarzy, którzy odważyli się zaproponować projekt ustawy o książce. Dam okazję redaktorowi Nowakowi skomentowania nierozważnego postępowania Francuzów, którzy w preambule tzw. ustawy Langa napisali: „U podstaw tej wyjątkowej regulacji leży odmowa uznawania książki za zwykły produkt handlowy oraz wola ustalenia mechanizmów rynkowych w celu uwzględnienia jej charakteru jako dobra kultury, które nie może być podporządkowane wyłącznie wymogom natychmiastowej rentowności”. Które ze słów użytych wcześniej najbardziej pasowałoby do pouczenia tego kraju? Na czym polega nieznana im zupełnie gospodarka wolnorynkowa? Stawiam na „bełkot” i „nonsens”. Chciałbym zarówno Pana, jak i wszystkich obserwatorów rynku książki, namówić na rzeczową, merytoryczną wymianę poglądów. Musimy zastanowić się, co należy zrobić, aby w sposób zdecydowany zmienić stan istniejący. Bowiem co do tego, że nie mamy do czynienia z wolnym rynkiem książki i że obyczaje na nim panujące są trudne do zaakceptowania, zgadzamy się chyba wszyscy. Pozwolę sobie, nie obrażając nikogo, przedstawić po raz kolejny moje poglądy na ten temat. 1. Zdiagnozowanie sytuacji W mojej ocenie mamy do czynienia z sytuacją porównywalną z krajami Europy Zachodniej sprzed 20-30 lat. Pojawiło się tam wówczas zjawisko nazwane „dyktatem marketów i wielkich sieci”. Rzecz dotyczyła nie tylko bardzo wysokich rabatów oraz gigantycznych wręcz kosztów promocji, ale – co gorsza – wydłużających się nieustannie terminów płatności. To samo w całej pełni pojawiło się także u nas. Następuje coś, co można nazwać absolutną dowolnością w zakresie realizacji zobowiązań. Zasadą jest, że im większy, tym czuje się bardziej bezkarny i tym później płaci. Mamy więc na rynku markety generujące procentowo nie tak znów wielki obrót w ramach rynku książki, które jednak zrobiły kawał złej roboty – przy czynnym zresztą udziale wydawców – jeśli idzie o tworzenie obyczajów i warunków handlowych. Mamy Empik, do którego na szefów, nieprzypadkowo, często trafiali ludzie z marketów. Oczywiście mieli za zadanie zdobyć następne punkty dla sieci i zwykle (zgodnie z amerykańskimi obyczajami) byli po dwóch, trzech latach eliminowani. Wówczas angażowano następnego z podobnym zadaniem. Empik odegrał wielką, często pozytywną rolę …