Wtorek, 13 maja 2014
Proza
CzasopismoKwartalnik Wyspa
Tekst pochodzi z numerunr 4/2016
Pierwszy poeta Nie był chyba takim prawdziwym poetą, lecz autorem wierszy dla dzieci i pewnie dlatego zamiast wieczoru autorskiego zaproponowano mu poranek w szkole, czyli spotkanie z uczniami klas początkowych. Od razu zacząłem się zastanawiać, czy Homer, Wergiliusz, a nawet Dante uczestniczyli w podobnych imprezach. Mogłem to sobie wyobrazić: pośrodku harfa, a nad nią pochyla się mężczyzna w białej szacie, długowłosy i natchniony, pod oknami stoją dzbany nasyconego żywicą wina, którymi krzepić się będzie publiczność po zakończeniu recytacji. Przed spotkaniem pani wychowawczyni rozdzieliła pytania – tak na wszelki wypadek, bo wiadomo, że kiedy przychodzi pora na pytania, publiczność zamiera, wszyscy patrzą na siebie z zażenowaniem i poeta doświadcza bardzo nieprzyjemnych uczuć, a nawet może pomyśleć, że nikogo nie obchodzi albo że znalazł się tu przez przypadek. Jacek miał więc zapytać, czy w młodości nasz poeta lubił matematykę, Krzyś o najpiękniejszą porę roku, Terenia o dalsze plany twórcze. Mnie przypadło jak zwykle najgłupsze pytanie. Miałem wstać i zapytać po prostu, czy nasz gość ma dzieci. Nie bardzo wiedzieliśmy, czy cieszyć się, czy martwić. Przepadała nam arytmetyka i godzina gimnastyki, jednym słowem, sytuacja mało przejrzysta, coś poza dobrem i złem, bo słuchanie wierszy do wielkich przyjemności nie należy. Usiadłem w ostatnim rzędzie – wszyscy chcieli, ale akurat mnie się to udało. Widziałem wszystko dobrze, jednocześnie nie zwracając niczyjej uwagi. O to właśnie mi chodziło, to był warunek powodzenia mojego przedsięwzięcia. Sam dobrze nie wiem, co właściwie miałem na myśli, lecz znajdowałem się na tym etapie życia, gdy z wdzięcznością przyjmujemy każdą niespodziankę ofiarowaną nam przez los. Poeta ubrany w brązową marynarkę i krawat najzupełniej zwyczajny, świadczący o braku jakiejkolwiek fantazji, przypominał urzędnika na poczcie albo inkasenta odczytującego co miesiąc stan licznika. Wyrecytował dwa albo trzy wiersze, potem jeszcze jeden, jak się zdaje najdowcipniejszy i najkrótszy. Uśmiechnął się, dając innym sygnał do rozluźnienia i rezygnacji z poważnych min. Nie dałem się nabrać, siedziałem sztywno wyprostowany, czujny, skupiony. I nagle zrozumiałem wszystko. Poeta kłamał każdym słowem i każdym gestem! Kłamał, gdy podnosił rękę do czoła i wystudiowanym ruchem odgarniał włosy. Kłamał, gdy spoglądał na swoich słuchaczy, bo przecież od publiczności nie oczekiwał już niczego poza wymuszonym aplauzem, równie nieszczerym jak miny zachęcające do rozbawienia i oklasków. Kłamał, siedząc i stojąc, bo akurat w tym momencie miał ochotę na coś zupełnie innego, choćby na szklankę czerwonego wina albo schabowy z kapustą w tym dość czystym barze, gdzie zwykle ograniczał swoje zamówienie do talerza zupy szczawiowej. Wszystko było tu jednym fałszem – i metafory, i rękopisy, i rymy, i jakieś obrzydliwe stworki udające bohaterów (a gdzież im do Polifema, pytałem rozpaczliwie, gryząc palce do krwi). Kłamał jeszcze, wypisując dedykacje na podsuwanych mu książkach – zmyślone, obrzydliwe, przesłodzone i pozbawione smaku, coś jak budyń z kawałkiem pieczonego kurczaka, oczywiście podany w jednym naczyniu, albo jak pudełko lodów ułożone na torbie z brudnymi ziemniakami (takie zakupy niosłem kiedyś z pobliskiego sklepu, z każdym krokiem tracąc ochotę na pożądane i wyczekiwane słodkości). Kłamał więc, a wy mimo wszystko chcielibyście się dowiedzieć, czy zadałem w końcu owo nieszczęsne pytanie. Czy ma pan dzieci? Czy ma pan własne dzieci? Lecz nie mógł mieć dzieci, więc adoptował sierotkę. Albo odpowiedział, że ma dwójkę wisusów, podczas gdy ja widywałem go na spacerze z dziewczynką w różowej jedwabnej sukience. Albo miał dzieci, lecz oddał je oczywiście do zakładu wychowawczego, by nie wykradały mu czasu na pisanie. Skoro cały czas kłamał, to i odpowiedź na moje pytanie nie ma chyba znaczenia? Malarz Był prawie elegancki w czystym błękitnym kombinezonie, białym kapelusiku i starannie wyczyszczonych butach. Można było patrzeć bez końca, jak z wiadrem farby wspina się po drabinie, na samym szczycie zapala papierosa, a potem zaczyna ostrożnie schodzić w dół. Nigdy przecież nie robił nic innego i chyba nikt nie oczekiwał od niego, że kiedyś zachowa się inaczej. Wystarczyło nakręcić kluczykiem sprężynę, by cieszyć się nową zabawką. Robiłem to wiele razy przed zaśnięciem i zaraz po przebudzeniu. Czasem pytałem, co robi malarz, gdy gaszę światło, a mama mówiła, że idzie spać, bo malowanie to ciężka praca i trzeba po niej dobrze wypocząć. Jednak którejś nocy bolał mnie ząb, za ścianą usłyszałem jakieś podejrzane hałasy, a może za oknem ktoś grał na trąbce? Może zresztą panowała absolutna cisza, a ze snu wyrwały mnie tylko złe przeczucia? Może usłyszałem cichy, lecz dobitny głos skargi, którego nie mogłem albo nie umiałem zlekceważyć, pozostając w ciepłym łóżku pod kolorową kołderką? Malarz stał na ostatnim szczeblu drabiny, w ręce trzymał niezapalonego papierosa. Gdy zobaczył, że już nie śpię, spojrzał na mnie trochę niechętnie, a potem powiedział z żalem: – Żeby choć raz wyrwać się z tej pętli zaklętego czasu! Góra – dół, dół – góra. Nigdy na bok, nigdy w lewo ani w prawo. Nigdy przed siebie, nigdy wspak. Masz dopiero sześć lat czy może siedem? Szkoda, że nie możesz tego pojąć, ale kiedy dorośniesz… Potem zamilkł i nie odezwał się już nigdy więcej. Może to dlatego, że zginął mi kluczyk do nakręcania sprężyny, a wkrótce pojawiły się inne zabawki: lokomotywa pokonująca wytrwale tor w kształcie elipsy, robotnik piłujący drzewo, a wreszcie ptaszki wydziobujące ziarno – ich skrzydła wcale nie rwały się do lotu. Świat wrócił szybko do normy, bo przecież zbuntowane i melancholijne zabawki tylko zakłócają jego porządek. Moje zwierzątko Ponieważ mieszkaliśmy w małym mieszkaniu, nie mogłem hodować żadnego zwierzątka. Mama nie zgodziłaby się na obecność psa ani kota, a tym bardziej królika czy rybek akwariowych. Cierpiałem zatem, gdy moi koledzy opowiadali o niesamowitych przygodach swoich czworonogów, ich sprycie, przywiązaniu, wdzięczności. Ja też chciałem mieć takiego towarzysza zabaw, karmić go, wyprowadzać na spacer, układać do snu, czasem karcić. Zwierzątko nie mogło zajmować zbyt dużo przestrzeni, a szczerze mówiąc, nie powinno zajmować jej w ogóle. Wykluczone, by mogło biegać, zaglądać do szafy albo wpadać do kuchni w poszukiwaniu jedzenia. Któregoś dnia złowiłem sporego pająka, a na podstawie rozmaitych przesłanek uznałem, że jest on pajęczycą, dlatego otrzymał imię Kaja. Nasze kontakty nie były może zbyt serdeczne, bo trzymałem Kaję w dużym słoiku, nakrytym papierem z dziurkami. Łowiłem dla niej muchy, więc naprawdę nigdy nie była głodna. Powinna to docenić, lecz jak wiadomo, pająki są bardzo powściągliwe w okazywaniu entuzjazmu. Wydawało mi się, że jest trochę smętna – może nie tyle z powodu uwięzienia, co raczej braku towarzystwa. Na szczęście udało mi się schwytać maleńkiego robaczka i tylko przez szkło powiększające mogłem stwierdzić, że jest to chyba nowonarodzony pajączek. Gdzieś czytałem, że pająki wykazują uczucia macierzyńskie, choć zdaje się, że nie była to książka popularnonaukowa, lecz książeczka do malowania z kilkoma wierszykami dla dzieci. Zaryzykowałem i wpuściłem maleństwo do słoika. Kaja natychmiast zamordowała malca i zaczęła go pożerać. Za kanibalizm skazałem pajęczycę na karę śmierci. Wyrok wykonałem nazajutrz – przez wrzucenie słoika do śmieci. Krzyś dopytywał się ciągle o moje zwierzątko, lecz nie zdradziłem mu nigdy, że chodzi o pająka. Nie tylko dopytywał się, ale jeszcze chciał mnie koniecznie odwiedzić. Krzyś był oczywiście psychopatą i podejrzewałem, że zechce zadręczyć biedne stworzenie, a zatem musiałem pokazać mu jakiś niezwykły okaz, wyjątkowo odporny, może dzikiego drapieżnika. Najchętniej wypuściłbym z klatki lamparta i przyglądał się rozpaczliwej ucieczce Krzysia. Pirania w umywalce albo wąż boa pod biurkiem też zrobiłyby niezłe wrażenie, lecz wszystkie te krwiożercze istoty pozostawały niestety poza zasięgiem moich możliwości. Otworzyłem drzwi Krzysiowi i pokazałem dużą czarną skrzynkę z okrągłym otworem pośrodku. – I on tam jest? – spytał z niedowierzaniem. – Czasem jest, a czasem go nie ma – powiedziałem. – Może być tu i tam, mógł nawet wejść ci za koszulę. Krzyś roześmiał się, ale po chwili zaczął drapać się po plecach. – A ma ogon? – Sam zobacz. – Nie ugryzie? – Trudno powiedzieć – rzekłem tajemniczo. – Ma ostre zęby, ale nie zawsze ich używa. Sąsiadowi z trzeciego piętra odgryzł mały palec. – Mały palec to drobiazg – stwierdził Krzyś, ale jednak przezornie cofnął rękę. Potem zastanowił się. – Może by go kijem albo laubzegą? – Wykluczone – zaprotestowałem. – To by go dopiero rozwścieczyło. Ma zresztą pancerz i sporo jadu. Zdemolowałby nam mieszkanie. Krzyś stracił zainteresowanie dla mojego zwierzątka, które ciągle siedziało w ciemności i wcale nie zamierzało przywitać ciekawskiego gościa. Zaczęliśmy się powoli żegnać. – O północy wychodzi zawsze – powiedziałem. – Gdybyś tak przyszedł o północy, mógłbyś go zobaczyć. Wtedy fruwa między meblami, skrzydła błyszczą mu w ciemności jak dwie latarnie. – Mama mnie w nocy nie puści – westchnął z żalem i wyszedł. Widziałem przez okno, jak próbuje kopnąć żółtego bezpańskiego psa. Ale pies uciekł. „Ruiny i zgliszcza” Od czasu do czasu, przeważnie z okazji świąt państwowych, odbywały się w naszej szkole akademie. Uczyliśmy się wtedy nieszczególnie pięknych wierszy o rozmaitych bohaterskich wyczynach, o wielkich budowach i pamiętnych klęskach. W całej klasie jedna tylko Agnieszka umiała grać na fortepianie, więc przed akademią ćwiczyła godzinami pod opieką pani od rytmiki. A chociaż bardzo pilna, ze zmęczenia ciągle trafiała w niewłaściwe klawisze, na co patrzyliśmy i tak z podziwem, bo nam nawet najprostszy wierszyk sprawiał straszne kłopoty. Pani kierownik powiedziała, że w akademii uczestniczyć powinni wszyscy. Podzieliła zatem role w ten sposób, że każdy miał coś do roboty. Mówcą byłem zawsze bardzo marnym, więc przydzielono mnie do kwartetu recytatorskiego, który miał wydukać zwrotkę smutnego i naprawdę ładnego wiersza. Dla obserwatora z zewnątrz musiało to wyglądać trochę dziwacznie, skoro jedną linijkę wygłaszał Krzyś, następną Andrzej, trzecią Jacek, zaś mnie pozostały już tylko słowa „ruiny i zgliszcza”. Wyglądało to tak, jak gdyby żaden z nas nie znał całości i potrzebna była obecność trzech pozostałych, by odkryć jakąś straszliwą tajemnicę. – Rozumiesz – mówił Jacek – to coś jak banknot studolarowy przedarty na cztery części. Po napadzie gangsterzy spotykają się w umówionym miejscu i muszą działać wspólnie. Nie domyślałem się nawet, co złoczyńcy mogą sobie kupić za sto dolarów i czy to suma, dla której warto ryzykować życie. Zrozumiałem natomiast, że bandyta to człowiek, który nie ufa nikomu. Pani kierownik przed akademią też nikomu nie ufała. Agnieszka prawie nie odchodziła od pianina, a my musieliśmy po sto razy powtarzać wyuczone fragmenty. Ciągle ktoś coś plątał, Irenka miała atak niemądrego śmiechu, Krzyś zaczął się jąkać, Wiesiek zachorował. Ucieszyłem się nawet, że przypadła mi tak niewielka rola, bo nie mogłem przecież się pomylić i za każdym razem bezbłędnie, dobitnie i z pasją recytowałem: „ruiny i zgliszcza”. Jednak im bardziej zbliżał się termin akademii, tym większe ogarniały mnie wątpliwości. Zaczynałem coraz lepiej rozumieć wiersz o żołnierzu wracającym do domu. Jeśli idzie pieszo, a w dodatku idzie powoli, to znaczy, że upłynęło już mnóstwo czasu, a przecież budujemy coraz szybciej, ruiny znikają, burzy się zniszczone domy i stawia nowe. Zgliszcza zobaczyć można chyba jedynie nazajutrz po wybuchu pożaru, bo zaraz potem wszystko wraca do normy. Nie mówiąc o tym nikomu, postanowiłem napisać na nowo przydzielony mi fragment wiersza, nieco modyfikując moją skromną przecież rólkę. W co zamieniają się ruiny? Myślałem nad tym długo i przychodziły mi do głowy rozmaite ewentualności: bloki, kamienice, wille, szkoły, szpitale, kina, teatry, muzea, zakłady przemysłowe, ośrodki wypoczynkowe. A zgliszcza? Tu otwierało się pole dla swobodnej gry wyobraźni, bo przecież zgliszcza to prawie popioły i na pierwszy rzut oka nie wiadomo, czym pierwotnie były. Zdecydowałem dosłownie w ostatniej chwili i kiedy przyszła moja kolej, ryknąłem: – Pałace i zamki! Pani kierownik ukryła twarz w dłoniach. Wiedziałem, że już nigdy nie odzyskam jej zaufania. Fonograf Najpierw była płyta, a może raczej wałek, na którym zapisywano ludzki głos, lecz tych czasów już nie pamiętam. Znam je tylko z pięknej noweli Jana Parandowskiego, która wzruszała mnie kiedyś jako historia zmagań czasu i wieczności, a dziś ujmuje bardziej galerią opisanych typów, takich jak wuj Stefan używający wiecznego pióra, matka omiatająca kurze piórami zatkniętymi na trzcinie i babka z niebywałą godnością przygotowująca się na śmierć. Może właśnie ta opowieść sprawiła, że od dziecka marzyłem o urządzeniu pozwalającym zapisywać ludzki głos? Cóż obchodziło mnie, że inni posiadają czarodziejski instrument? Nieposkromiony egoista, chciałem mieć to cudo na własność, w swoim domu, na wyciągnięcie ręki. Ale na razie kupiła je moja szkoła. Używała go tylko pani kierownik, niezwykle elegancka, zawsze starannie umalowana, o cerze zwanej w owym czasie „brzoskwiniową”. Patrząc na nas, mrużyła oczy krótkowidza, ale tylko do czytania używała okularów w cienkiej złotej oprawie. Złośliwi przypominali, że ukończyła technikum hotelarskie, a swój awans zawdzięcza legitymacji partyjnej, którą pokazywała z dumą wszystkim sceptykom. Uczyła polskiego, ale uczyła dobrze – na pewno lepiej niż jej starsza koleżanka, która popełniała mnóstwo błędów ortograficznych, a powołujących się na autorytet słownika, stawiała po prostu do kąta. Pani kierownik nie robiła prawie nigdy klasówek i nie pytała, posługując się listą obecności. Wolała, by każdy sam zgłaszał się do odpowiedzi, więc nieśmiała Jadzia nie miała u niej życia, a Marek jąkała z trudem bronił słabej trójczyny. Jednak klasowe gaduły …
Wyświetlono 25% materiału - 2084 słów. Całość materiału zawiera 8339 słów
Pełny materiał objęty płatnym dostępem
Wybierz odpowiadającą Tobie formę dostępu:
1A. Dostęp czasowy 15 minut
Szybkie płatności przez internet
Aby otrzymać dostęp kliknij w przycisk poniżej i wykup produkt dostępu czasowego dla Twojego konta (możesz się zalogować lub zarejestrować).
Koszt 9 zł netto. Dostęp czasowy zostanie przyznany z chwilą zaksięgowania wpłaty - w tym momencie zostanie wysłana odpowiednia wiadomość e-mail na wskazany przy zakupie adres e-mail. Czas dostępu będzie odliczany od momentu wejścia na stronę płatnego artykułu. Dostęp czasowy wymaga konta w serwisie i logowania.
1B. Dostęp czasowy 15 minut
Płatność za pośrednictwem usługi SMS
Aby otrzymać kod dostępu, należy wysłać SMS o treści koddm1 pod numer: 79880. Otrzymany kod zwotny wpisz w pole poniżej.
Opłata za SMS wynosi 9.00 zł netto (10.98 PLN brutto) i pozwala na dostęp przez 15 minut (bądź do czasu zamknięcia okna przeglądarki). Przeglądarka musi mieć włączoną obsługę plików "Cookie".
2. Dostęp terminowy
Szybkie płatności przez internet
Dostęp terminowy zostanie przyznany z chwilą zaksięgowania wpłaty - w tym momencie zostanie wysłana odpowiednia wiadomość e-mail na wskazany przy zakupie adres e-mail. Dostęp terminowy wymaga konta w serwisie i logowania.
3. Abonenci Biblioteki analiz Sp. z o.o.
Jeśli jesteś już prenumeratorem dwutygodnika Biblioteka Analiz lub masz wykupiony dostęp terminowy.
Zaloguj się