Trudno powiedzieć, co było na początku. Czytanie czy żeglowanie? To się przenika. Najpierw żeglarstwo? Czytanie wynika z pasji. Taka przeplatanka. Małgorzata Czarnomska przyznaje, że nie pochodzi z rodziny, w której wszyscy czytali. Wręcz przeciwnie. Takiej tradycji w rodzinie nie było. – A jakby była, to i tak bym jej nie kontynuowała, bo jestem buntowniczką i osobą przekorną – mówi. Pierwsze czytelnicze wspomnienia dotyczą lektur, które się jej nie podobały. – „Hobbita” Tolkiena uznałam za wyjątkowo nudną książkę – śmieje się dziś ze swoich wrażeń. – Dopiero lektura w oryginale odsłoniła mi urodę tej książki. Po angielsku przeczytałam wszystkie książki napisane przez J.R.R. Tolkiena. Różnica była ogromna. Dziś sama nie wiem, co było decydującym elementem w fascynacji tym autorem: czy moja coraz lepsza znajomość języka angielskiego, czy niedoskonałe tłumaczenie polskie? A może po prostu dojrzałam? Będę się chyba upierała, że to różnica pomiędzy polską i angielską wersją, która według mnie jest ogromna. Małgorzata Czarnomska chodziła do podstawówki w małym mieście, w Górze Kalwarii, gdzie mało kto, jak sobie przypomina, przywiązywał wagę do książek. Nie spotykała tu osób oddających się lekturze dla czystej radości. W szkole czytała głównie lektury obowiązkowe, wśród których największą frajdę sprawiały jej „Dzieci z Bullerbyn”. Nikt nie pokazał dziecku, że istnieje mnogość i bogactwo książek poza szkolnymi lekturami, których czytanie może sprawić przyjemność. Środowisko szkoły podstawowej, po raz kolejny, po domu rodzinnym, nie okazało wsparcia dla jej czytelniczej pasji. Na szczęście naukę szkolną kontynuowała już w stolicy i dopiero warszawskie liceum im. Tadeusza Reytana stanęło na wysokości zadania. Atmosfera w nim panująca otworzyła czytelnicze horyzonty młodej dziewczynie. Jak większość nastolatków sięgała głównie po fantastykę, i to w oryginalnej, angielskiej wersji językowej. Oprócz J.R.R. Tolkiena czytała książki C.S. Lewisa i George’a R.R. Martina. liceum były czasem, gdy oprócz czytania formowała się jej kolejna pasja. W przeciwieństwie do czytania – słabość żeglarska ma korzenie rodzinne. Zaczęła się od mamy, która jako młoda dziewczyna, jeszcze studentka, „załapała się” na dwutygodniowy obóz że glarski na Mazurach. Udało jej się przedłużyć ten pobyt o kolejne dwa tygodnie, żeglowała na łódce z drewna, bez kabiny. Spała wraz z kolegami na kapokach pod płachtą rozpostartą na bomie. Mazury były wówczas puste, można nawet określić je jako wyludnione. Wyglądały pięknie i tajemniczo. – Ten miesiąc na żaglówce był najpiękniejszym czasem w życiu mojej mamy. Od dzieciństwa karmiła nas opowieściami o żeglowaniu, które urosły w jej opowieściach do wymiaru mistyki i magii. Na tyle pobudzały moją wyobraźnię, że nieustannie fantazjowałam o romantycznej przygodzie, która według mnie możliwa była wyłącznie na wodzie, na łódce. Kiedy więc tylko pojawiła się okazja szkolenia żeglarskiego, natychmiast się zapisałam. To rzeczywiście była magia, ale taka, z której nic nie rozumiałam. Na szczęście przyszedł czas oświecenia i pierwsze rejsy – po jeziorach mazurskich, które zweryfikowały wyobrażenia kreowane przez mamę, ale zbudowały nowe. Tam bowiem nasłuchałam się kolejnych opowieści, tym razem o morskich rejsach i żeglowaniu po pełnym morzu. Zew morza Kiedy miała 19 lat, popłynęła jako załogantka na flagowym żaglowcu Polskiego Związku Żeglarskiego – na STS Kapitan Głowacki. To na nim zaczęła jej w żyłach płynąć słona krew, jak mówią starzy żeglarze, czyli tam, na swoim pierwszym rejsie, zakochała się w morzu bez pamięci. Wtedy też wybuchła jej miłość do książek marynistycznych, kupowała je hurtowo, czytała zachłannie – głównie relacje z rejsów innych autorów oraz wspomnienia, m.in. Kazimierza „Kuby” Jaworskiego, kapitana żeglugi wielkiej, żeglarza, konstruktora jachtów, instruktora żeglarstwa. Ciekawość morza rosła, podobnie jak i respekt do niego. Chciała najszybciej posmakować doświadczeń prawdziwych wilków morskich. Większość z tych książek dziś stoi na jej domowych półkach, w wydzielonym specjalnie pokoju do czytania i pisania – bibliotece. Szukała ich wszędzie, na wyprzedażach, na Allegro, bo w księgarniach wybór był marny. Dzięki tym lekturom tworzyła swój świat: wielkiej przygody morskiej i budowała mit romantycznych podróży. – Rób to, co kochasz, a nie przepracujesz ani jednego dnia w życiu – takie motto przyświeca mi od początku morskiej namiętności. Po kilku latach pływania zdobyłam patent sternika jachtowego, zrobiłam również stopień instruktora żeglarstwa, najpierw młodszego, potem pełnego, aż wreszcie sama zaczęłam prowadzić szkolenia. Pasja zaczęła się odpłacać. Pracowałam w każdej wolnej chwili, w każdy weekend. Wszystkie kolejne wakacje były pod żaglami, najpierw na Zalewie Zegrzyńskim i Mazurach, potem szkoliłam w Górkach Zachodnich koło Gdańska i prowadziłam rejsy stażowo-szkoleniowe na Bałtyku. Wszystkie wolne chwile spędzałam pod żaglami. Bardzo intensywnie pracowałam, aż trafiłam na STS Fryderyk Chopin, piękny polski żaglowiec, stalowy bryg. Wcześniej pływałam na innych żaglowcach, m.in. na Zawiszy Czarnym pod kapitanem Andrzejem Drapellą, który zmarł dwa lata temu, a był jednym …