Najgłośniejszą książką literacką ukazującą „Solidarność” w działaniu okazał się, co widać po latach — „Raport o stanie wojennym” Marka Nowakowskiego. Powstawał on, niemal na gorąco, po 13 grudnia 1981 roku. Był charakterystycznym dla tego prozaika, oszczędnym, lapidarnym zapisem tego, co się stało po wyprowadzeniu czołgów na ulice i praktycznej delegalizacji „Solidarności”, ale też w zamyśle autorskim miał dodawać ducha zgnębionemu społeczeństwu. To dlatego u Nowakowskiego wszystko jest czarno-białe, a w jadącym tramwaju kolporter z torbą podziemnych wydawnictw zadowolony stwierdza, że pasażerowie są „jednolici”, nie ma wśród nich „żadnej parszywej owcy”. „Parszywą owcą” może być tylko jakiś komunistyczny dinozaur, a przede wszystkim pracownik Służby Bezpieczeństwa, pogardliwie esbekiem zwany. Zarysował więc Nowakowski podział społeczeństwa na patriotyczną większość (i to zdecydowaną) oraz znajdujących się w mniejszości, za to uzbrojonych pachołków reżimu. Rzeczywistość była jednak bardziej skomplikowana. Co w pewnych wypadkach udało się literaturze polskiej zauważyć. Pięć, dziesięć, najwyżej sto latTak było zaraz po powstaniu „Solidarności”, gdy wkrótce po strajkach w gdańskiej Stoczni im. Lenina Janusz Głowacki napisał powieść „Moc truchleje”. Bohaterem jej nie uczynił, jak można się było wówczas spodziewać, świadomego swego robotniczego etosu rewolucjonisty lecz prymitywnego robola, który upodlony przez swych pracodawców i obowiązujący system polityczny, nie orientuje się w tym nawet, że uczyniono z niego konfidenta bezpieki. Janusz Głowacki znalazł się w sierpniu 1980 roku w Stoczni Gdańskiej. Oddał atmosferę tamtych wydarzeń, które dziś są co roku świętowane, ale — jako znany prześmiewca — zwrócił również uwagę na to, o czym — w żadnym wypadku — nie pisano w namaszczonych sprawozdaniach z „historycznych wydarzeń”. A, na przykład, było to spostrzeżenie, że Lech Wałęsa (występujący w powieści jako Wąsaty) z 40-stopniową gorączką, która go nagle dopadła, dbał o jedno tylko — by nie wyznaczono na jego miejsce zastępcy. Innym znów razem posiedzenie Komitetu Strajkowego zostało przesunięte o godzinę, bo… w telewizji puszczano akurat odcinek popularnego amerykańskiego serialu „Pogoda dla bogaczy”. Zakonotował też Głowacki, że w Stoczni roiło się od agentów: i wśród licznych doradców, i wśród ekip dziennikarskich, a i wśród robotników. W pisanych w 1981 roku, a wydanych w roku następnym — oczywiście, poza cenzurą — „Wschodach i zachodach księżyca” Tadeusz Konwicki na zimno oceniał sytuacje polityczną Polski po powstaniu „Solidarności”: „Polska odzyska swobodę tylko wtedy, kiedy rozpadnie się Imperium Radzieckie. Nie dość, Polska, między innymi przyczyni się do śmierci tego potwora”. I krzepił serca, apelując: „Miejcie cierpliwość. Poczekajcie pięć, dziesięć lat. Kolos rozpoczął agonię”. A żeby nie było za pięknie modyfikował poprzednią frazę: „Poczekajmy, pięć, dziesięć, najwyżej sto lat”. „Wschody i zachody księżyca” kończą się wprowadzeniem stanu wojennego przez generała Jaruzelskiego. Na jaką puentę stać było domorosłego proroka z ulicy Górskiego w Warszawie, gdy krajobraz po polsku wyglądał następująco: „Martwe telefony, nieczynne urzędy, rozwiązane związki, stowarzyszenia, instytucje, zamknięte lotniska, odwołana komunikacja dalekobieżna autobusów, zabronione wyjazdy do pobliskich wsi i miasteczek, niemożliwość poruszania się po swoich ulicach”. Tadeusz Konwicki napisał wtedy: „Nas uratuje cud. Kolejny realny cud. Polska żyje cudami. Inne kraje potrzebują dla swej egzystencji dobrych granic, rozumnych sojuszów, zdyscyplinowanych społeczeństw, a nam wystarczy przyzwoity cud. Raz na pół wieku solidny cud na pograniczu niecudu. Jeszcze nie wiem, co to będzie. Niesłychany zbieg okoliczności, zdumiewający układ planet albo nagły powiew wichru z głębi kosmosu. Ten cud nakarmi nas boską ektoplazmą na następne pięćdziesiąt lat. A potem zobaczymy”. Narodowe powstanie To oczekiwanie „kolejnego” cudu oznacza nie mniej nie więcej tylko stwierdzenie, że właśnie dobiegł końca cud poprzedni. Czyli „Solidarność”. Tak ją bez najmniejszych niedomówień określił niewiele później, bo w „Rozmowach polskich latem 1983 roku” Jarosław Marek Rymkiewicz. To był, zdaniem autora, cud, który się przytrafił jego pokoleniu jakby w rekompensatę za długie lata komunizmu. I, niezależnie od tego, co nastąpi, winniśmy być wdzięczni Bogu za ten niebywały karnawał, jaki się przytrafił Polsce między sierpniem 1980 a grudniem 1981 roku. Kiedy przed rokiem rozmawiałem z J.M. Rymkiewiczem, wspominając tamten czas powiedział: „To było narodowe powstanie. Mówię, oczywiście, o pierwszej »Solidarności«, pierwszej i jedynej, bo ta druga, związana z manipulacjami resztek komuny, została zdegradowana i dlatego doprowadziła do Okrągłego Stołu i wielu plugawych kompromisów. Ale pierwsza »Solidarność« była — jak pisałem w »Rozmowach…« — darem bożym, choć dziś napisałbym pewnie, że był to dar Najświętszej Panienki i Jezusa Chrystusa. Mam bowiem wrażenie, że Polacy w …