– We wrześniu Rada Języka Polskiego przy Prezydium Polskiej Akademii Nauk przyznała Pani tytuł Ambasadora Polszczyzny Literatury Dziecięcej i Młodzieżowej. Spodziewała się Pani takiego wyróżnienia? – Nie tylko się nie spodziewałam, nie wiedziałam nawet, że moja kandydatura była brana pod uwagę. Dlatego telefon z wiadomością o przyznaniu mi tytułu Ambasadora Polszczyzny był dla mnie dużą niespodzianką. I jeszcze większą radością! – Napisała pani na swoim profilu społecznościowym, że piękniejszej nagrody nie mogła sobie wymarzyć. Czy właśnie ten tytuł uważa pani za najważniejszy? Zaznaczmy, że jest pani również laureatką nagrody Edukacja 2008, wyróżnienia Duży Dong przyznawanego przez Polską Sekcję IBBY, Nagrody im. Marii Weryho-Radziwiłłowicz… – Tak, zdecydowanie tak. Bo to jest nagroda, z którą najsilniej się utożsamiam. Język polski zawsze był mi bliski, zawsze był dla mnie ważny. Od dziecka uważnie mu się przyglądałam i przysłuchiwałam, nieustannie miałam pytań na pęczki. Na początku studiów zajmowałam się wprawdzie wyłącznie – lub niemal wyłącznie – językiem niemieckim, ale już na czwartym roku, kiedy przyszła pora pomyśleć o pracy magisterskiej, postanowiłam, że jej bohaterami uczynię obydwa języki: i niemiecki, i polski. Również później konsekwentnie i świadomie wprowadzałam polszczyznę do niemal wszystkich swoich prac, przede wszystkim do rozpraw doktorskiej i habilitacyjnej, a także do większości artykułów naukowych. Tytuł Ambasadora Polszczyzny jest dla mnie ważny również z tej przyczyny, że (współ)przyznaje go Rada Języka Polskiego. Jest on więc w moim odczuciu rodzajem legitymacji, uprawniającej mnie – germanistkę! – do pisania o języku ojczystym. – Agnieszka Frączek w błyskotliwy i zabawny sposób wpaja najmłodszym wiedzę o języku, określana jest wirtuozką słowa. Olga Tokarczuk otrzymała Literacką Nagrodę Nobla za narracyjną wyobraźnię. Wyobraźnia i wirtuozeria słowa to chyba coś, co panie łączy? – Bardzo dziękuję za „wirtuozkę”, ale nie ośmieliłabym się porównywać z noblistką. Uważam wręcz, że nie wypada mi tego robić. I to nie jest kokieteria! – Jan Brzechwa pozostaje pani duchowym i artystycznym mistrzem? – Wychowałam się na wierszach Jana Brzechwy i, przyznaję, Brzechwa był przez pewien czas moim artystycznym mistrzem. Pierwsze wiersze – te, które powstały, kiedy jeszcze nawet nie marzyłam o związaniu przyszłości z pisaniem – były bardzo Brzechwowskie. To się jednak dość szybko zmieniło. Nie chcę powiedzieć, że wyrosłam z Brzechwy – bo z Brzechwy nigdy się nie wyrasta – ale poszłam swoją własną ścieżką. W zwykłych rymowanych opowieściach szybko zaczęło mi czegoś brakować. Nie wiem, czy moim czytelnikom również, ale mnie – na pewno. Pomyślałam: „Przecież ja jestem językoznawcą. Mam się czym dzielić!”. To wtedy język stał się tematem moich książek. – Na jednym ze spotkań dzieci pytały, ile wierszy pani napisała. Czy ta tajemnicza liczba jest już znana? – Oj, nie! Dla mnie ta liczba wciąż pozostaje tajemnicą. I myślę, że nigdy tej tajemnicy nie odkryję. – W pierwszym, jak napisał Marcin Niziurski, historycznym utworze opisała pani pierwsze kroki Weroniki. Od tego tekstu wszystko się zaczęło? Kolejne wiersze korelowały w jakiś sposób z doświadczeniami młodej mamy? – Zaczęło się wszystko od książek, które czytaliśmy Weronice. To one, książki, od naszych pierwszych wspólnych chwil czytane czy to na kanapie, czy na dywanie w dziecięcym pokoju, …