Poniedziałek, 13 sierpnia 2007
Rozmowa z Joanną i Piotrem Białobrzeskimi, właścicielami wydawnictwa Didasko
CzasopismoBiblioteka Analiz
Tekst pochodzi z numeru201
Skąd pomysł na nazwę państwa firmy? Piotr Białobrzeski: Kiedyś siedzieliśmy przy kawie i szukaliśmy nazwy. Moja żona zaproponowała właśnie Didasko, co po grecku znaczy „uczę”. Ogólnodostępne informacje na państwa temat są skromne… Joanna Białobrzeska: Tak, chociaż na pewno o wielu sprawach chcemy mówić, bo to jest forma naszego marketingu. Może rzeczywiście mało o nas wiadomo w środowisku wydawniczym, ale nam najbardziej zależy na tym, aby dotrzeć z informacją do nauczycieli. Organizujemy dla nich wiele konferencji, w których bierze udział po 400-500 osób w różnych miastach Polski. Mówimy wówczas o naszych książkach, ale głównie o filozofii uczenia, czym najbardziej zainteresowani są nasi słuchacze. W ten sposób wyręczają chyba państwo urzędników resortu edukacji, którzy są zobowiązani do tego typu działań. J.B.: Mam głębokie poczucie, że tak. Nauczyciele nie mają żadnych wskazówek i odpowiedniego wsparcia metodycznego. Tak naprawdę są pozostawieni samym sobie. A my mówimy, jak uczyć efektywnie. Przecież tak wiele się zmienia, zmienia się świat i zmieniają się dzieci. Mówimy, jak docierać do nich za pośrednictwem książek i podręczników. Do przemian współczesnego świata trzeba dostosowywać sposób uczenia, a także zmienić tor myślenia nauczycieli. Widzimy, jak wielki to problem, bo oni stoją w miejscu, jakby zatrzymali się przed 15 czy 20 laty. Czy współpracujecie państwo z ośrodkami metodycznymi? J.B.: Współpracujemy. Są regiony, gdzie jedna metodyczka jest odpowiedzialna za kilkadziesiąt szkół, a jeszcze musi pilnować dokumentacji i pisać sprawozdania. W takich warunkach jej praca na dobrą sprawę mija się z celem. Na rzetelną pracę z nauczycielem, w dobrym znaczeniu tego słowa, oraz kontrolę jego pracy obecnie nie ma miejsca. Gdy 20 lat temu zaczynałam uczenie, na zajęcia do mnie w każdej chwili mógł przyjść metodyk i sprawdzić, czy dobrze uczę i czy dobrze pracuję z podręcznikami. Chce pani powiedzieć, że w PRL-u szkoła była lepsza? J.B.: Nie, tak nie można powiedzieć. Szkoła wówczas była beznadziejna, jeżeli chodzi o filozofię uczenia. Ale może administracja szkolna była lepsza? J.B.: Też nie, ale zmiany w dzisiejszej szkole są często pozorne. Inaczej trzeba uczyć? J.B.: Zdecydowanie. Dlatego że dzisiejsze dzieci są dziećmi obrazu, do nich dociera on jako przekaz. To są zmiany, które nie wynikają przecież ze zmian politycznych, ale cywilizacyjnych, występujących na świecie. Do tych zmian skłania także rozwój badań nad mózgiem. W ciągu ostatnich dziesięciu lat dowiedzieliśmy się więcej na temat jego pracy niż przez całą historię ludzkości. Szczególnie na Zachodzie ludzie przeprowadzili tyle badań i wydali na to mnóstwo pieniędzy, żeby dowiedzieć się, w jaki sposób zapamiętujemy, w jaki sposób się uczymy – to powinno mieć wpływ na nasze programy nauczania, a co za tym idzie – książki, które trafiają do dzieci. Korzysta pani z tych osiągnięć? J.B.: Śledzę je i wykorzystuję w pracy. Tylko trochę przeraża mnie, że tak naprawdę te badania najczęściej wykorzystują specjaliści od reklam, co widać w telewizji. Dzisiaj reklama dociera nawet do rocznego dziecka, bo jej autorzy bardzo dobrze wiedzą, w jaki sposób zapamiętuje się informacje. A cała nasza pedagogika jest niezwykle skostniała. Oczywiście, zdarzają się wyjątki i na swojej drodze spotkałam mnóstwo nauczycieli i placówek pracujących wspaniale. Czy wobec tego – według pani – w polskiej szkole jest Didasko, a potem długo, długo nic? J.B.: Wydaje mi się, że jeżeli chodzi o rewolucyjne spojrzenie na nauczanie, to jest Didasko, a potem rzeczywiście długo, długo nic. Dziś może powinnam być z tego powodu szczęśliwa, choć nasze wydawnictwo nie jest jedynym tego rodzaju na rynku, bo ukazało się sporo książek innych edytorów, które wyszły parę lat później niż moje i dość mocno je przypominają. W Polsce prawo autorskie nie jest na tyle skuteczne, aby bronić np. mojego układu tematycznego i powiązanego z nim układu graficznego. Pierwsza wprowadziłam piękne zdjęcia, nowatorskie teksty dla dzieci, a potem to samo zaczęło pojawiać się w innych publikacjach. Mówiąc przekornie, nie widzi w tym pani sukcesu swojej misji edukacyjnej? J.B.: Prawdę mówiąc, trochę się z tym faktem pogodziłam, a samej jest mi niezręcznie o tym mówić. Na spotkaniach z nauczycielami staram się nie krytykować innych wydawców, bo jest to niekulturalne. To może kogoś pani pochwali? J.B.: Jeżeli chodzi o młodsze dzieci, czyli o przedszkole i klasy I-III, to w tej grupie – bardzo mi przykro – nie pochwaliłabym nikogo. To smutne, ale zawsze podkreślam na moich spotkaniach, że byłoby źle, gdybyśmy byli jedyni na rynku. Bo rozwój polega na tym, że jest konkurencja. Wydawców powinno być wielu i każdy z nich powinien myśleć, co jeszcze zrobić i co zmienić. To staje się prawdziwie twórcze, gdy powstaje kolejna rzecz, inna od pozostałych i gdy promuje się nowe merytoryczne elementy podręczników. Sami sobie nie mamy, jako wydawnictwo, nic do zarzucenia w sferze promocji tytułów, bo zawsze stawiamy na ich stronę merytoryczną. Gdy robimy konferencje dla nauczycieli, koncentrujemy się na zorganizowaniu dobrych wykładów i warsztatów. Biorąc pod uwagę rozmach podejmowanych przez Didasko działań promocyjnych, pojawia się wrażenie, że prowadzi ono jeszcze inną działalność – swego rodzaju turystykę kongresową… J.B.: Mamy grupę ludzi, którzy wyspecjalizowali się w takich działaniach. Gdybyście panowie spytali o opinię nauczycieli, którzy przyjeżdżają na nasze spotkania, okazałoby się, jak bardzo są zadowoleni z ich wysokiej jakości. Wygląda na to, że już dostali wystarczającą liczbę parasoli od konkurencji i brali udział w wielu infantylnych konkursach, jakie konkurencja im serwuje. Do nas przyjeżdżają, aby się czegoś nauczyć. Dziś jednak muszą państwo sprostać nowym wyzwaniom, m.in. nowym regulacjom wyboru podręczników… J.B.: To jest bardzo trudne, szczególnie, gdy dowiedzieliśmy się, że przez trzy lata ma być jeden podręcznik w danej szkole. Wtedy myślenie wydawców sprowadzałoby się do tego, aby znaleźć klienta i jeżeli zamówi książkę, to trzymać go przez trzy lata. Jeżeli państwa podręcznik jest tak dobry, powinniście się raczej cieszyć z takiego rozwiązania. J.B.: Poniekąd tak, ale z drugiej strony, jakiś czas na tym świecie żyjemy i wiemy, że są różne mechanizmy wprowadzania produktu. Można powiedzieć dyrektorowi, że kupi mu się krzesła i ławki do szkoły, można powiedzieć, co też się zdarza, że zapłaci się za fajne wakacje, i można jeszcze coś innego obiecać, zarówno dyrektorowi, jak i szkole, bo opłaca się pracować z ofertą jednego wydawcy. To wszystko poszło w złym kierunku… Oczywiście, sami takich metod nigdy nie stosowaliśmy, a naszych przedstawicieli uwrażliwiamy na podobne sytuacje. Poza tym oprócz tego, że jestem wraz z mężem właścicielem wydawnictwa, sama piszę podręczniki. Nie czułabym satysfakcji, gdybym wiedziała, że w połowie polskich szkół nauczyciele pracują z moimi podręcznikami, które trafiły tam w taki sposób. Możliwe, że nie osiągamy ogromnego sukcesu finansowego, ale jesteśmy z mężem idealistami. A gdyby ten sukces był? P.B.: Mielibyśmy pieniądze na kolejne przedsięwzięcia. A pomysłów mamy dużo i bardzo chcemy wprowadzić je w życie. Ale ideały zawsze były dla nas ważne – tak samo w wydawnictwie, jak i w szkole czy przedszkolu. Docierały jednak głosy księgarzy, że stosowali państwo różne formy premiowania nauczycieli… P.B.: Księgarze nas bardzo nie lubią. A państwo ich lubią? J.B.: Nie przepadamy, ale z niektórymi współpracujemy. Także z Wikrem i innymi hurtowniami, które docierają do księgarń. Bezpośrednio nie mamy wielu kontaktów z księgarzami. Byliśmy pierwszym wydawnictwem, które miało swoich przedstawicieli. I to 15 lat temu! P.B.: Jak wystartowaliśmy, chcieliśmy to robić jak wszyscy: pójść do hurtownika i do księgarza, żeby nam sprzedali książki. Mogliśmy nawet poczekać na pieniądze trochę dłużej. Tak było w latach 1991-1992 i mało brakowało, abyśmy się wtedy „przejechali” całkowicie. Zaczęliśmy od bardzo przyzwoitego nakładu 3000 egz. i do tego nasza propozycja spodobała się nauczycielom. Ale utknęliśmy w dystrybucji. Po jakimś czasie okazało się, że u naszych partnerów nie było ani książek, ani pieniędzy. Nie było nawet firmy, która je miała sprzedawać! Towar w końcu udało się odzyskać, ale zniszczony. Wówczas próbowałem stworzyć coś na kształt systemu sprzedaży w firmach medycznych. Zbudowaliśmy strukturę, która teraz funkcjonuje na rynku podręczników w oparciu o przedstawicieli. Jak dzisiaj to wygląda procentowo? P.B.: Przez hurtownie realizujemy około 20 proc. …
Wyświetlono 25% materiału - 1275 słów. Całość materiału zawiera 5103 słów
Pełny materiał objęty płatnym dostępem
Wybierz odpowiadającą Tobie formę dostępu:
1A. Dostęp czasowy 15 minut
Szybkie płatności przez internet
Aby otrzymać dostęp kliknij w przycisk poniżej i wykup produkt dostępu czasowego dla Twojego konta (możesz się zalogować lub zarejestrować).
Koszt 9 zł netto. Dostęp czasowy zostanie przyznany z chwilą zaksięgowania wpłaty - w tym momencie zostanie wysłana odpowiednia wiadomość e-mail na wskazany przy zakupie adres e-mail. Czas dostępu będzie odliczany od momentu wejścia na stronę płatnego artykułu. Dostęp czasowy wymaga konta w serwisie i logowania.
1B. Dostęp czasowy 15 minut
Płatność za pośrednictwem usługi SMS
Aby otrzymać kod dostępu, należy wysłać SMS o treści koddm1 pod numer: 79880. Otrzymany kod zwotny wpisz w pole poniżej.
Opłata za SMS wynosi 9.00 zł netto (10.98 PLN brutto) i pozwala na dostęp przez 15 minut (bądź do czasu zamknięcia okna przeglądarki). Przeglądarka musi mieć włączoną obsługę plików "Cookie".
2. Dostęp terminowy
Szybkie płatności przez internet
Dostęp terminowy zostanie przyznany z chwilą zaksięgowania wpłaty - w tym momencie zostanie wysłana odpowiednia wiadomość e-mail na wskazany przy zakupie adres e-mail. Dostęp terminowy wymaga konta w serwisie i logowania.
3. Abonenci Biblioteki analiz Sp. z o.o.
Jeśli jesteś już prenumeratorem dwutygodnika Biblioteka Analiz lub masz wykupiony dostęp terminowy.
Zaloguj się