Poniedziałek, 6 sierpnia 2012
Rozmowa z Markiem Żakowskim – prezesem Spółdzielni Wydawniczej Czytelnik
CzasopismoBiblioteka Analiz
Tekst pochodzi z numeru333

Gdy umawialiśmy się na rozmowę, zapowiedziałeś, że w końcu powiesz to, co myślisz…

Nie chciałbym, żeby to tak groźnie zabrzmiało. Chciałbym powiedzieć o tym, o czym rozmawiam z kolegami, o czym niby wszyscy wiedzą, ale nikt nie wypuszcza tego na zewnątrz. Niby mamy świadomość, jak funkcjonuje rynek książki. Ale gdy schodzi na konkretne sprawy, które dotyczą wydawców mniejszych czy większych, to wtedy jest cisza. Sam mogę mówić tylko w swoim imieniu, jak
wygląda handel książkami z punktu widzenia Czytelnika, wydawnictwa małego lub średniego, jak kto woli.

Zacznijmy od zdefiniowania miejsca na rynku, które zajmuje Czytelnik. Jaka była wysokość sprzedaży oficyny w 2011 roku?

Niecałe 1,5 mln zł.

Ile osób zatrudnionych jest w wydawnictwie?

Dwadzieścia. Razem z prezesem dwadzieścia
jeden.

A ile wydaliście tytułów?

Mniej więcej tyle samo, co przed rokiem,
czyli 21.

A w tym roku?

Będzie podobnie.

Wypada jeden tytuł na jednego pracownika. Może macie za dużo pracowników?

Nie powiedziałbym, bo jest to kwestia
pewnej strategii. U nas funkcjonuje tradycyjna
redakcja, mamy ją na miejscu.
Wszystkie eksperymenty z prowadzeniem
redakcji na zewnątrz spełzły na
niczym i dlatego utrzymujemy redakcję
w ramach własnej struktury. Czasem
jest tak, że jeden redaktor pracuje nad
jedną książką przez cały rok. Dzieje się
tak dlatego, że wydajemy książki bardzo
pracochłonne redakcyjnie, więc gdyby
takich książek nie było, to teoretycznie
moglibyśmy wydawać więcej tytułów.
Każda próba przekazania trudnych książek
na zewnątrz kończyła się dla nas klęską,
bo płaciłem za jej przygotowanie,
książka wracała do wydawnictwa i wymagała
jeszcze dodatkowej redakcji.
Zwracamy na takie opracowanie redakcyjne
ogromną uwagę, jednak na rynku
nie jest to jakość zauważana i doceniana
– docenia ją może tylko garstka ludzi.
Takie dopracowanie jest kosztowne, do
tego dochodzi opracowanie graficzne,
typograficzne czy wybór odpowiedniego
papieru – wszystko jest ważne.

Z pewnością liczba wydawców, którzy przywiązują wielką wagę do wysokiego poziomu edytorskiego jest coraz mniejsza. Ale ty ciągle chcesz tak robić?

Nie chciałbym, żebyśmy rozmawiali tylko
o mnie, ale mogę powiedzieć, że tak
jestem (i cały zespół) nauczony i nie potrafię
inaczej, ale do końca nie wiem,
czy rzeczywiście powinienem postępować
w ten sposób myśląc o przyszłości
Czytelnika.

Wydawnictwo ma bardzo długą tradycję, istnieje już 68 lat, to legenda…

Sam jestem w Czytelniku połowę tego
czasu, w tym prezesem od 17 lat, drugim
pod tym względem ze wszystkich
prezesów, bo najdłużej prezesował Ludwik
Kasiński – 19 lat.

Wracając do głównego tematu naszej rozmowy, to jak Czytelnik wydający wartościowe i trudne książki, niskonakładowe, wysmakowane i dobrze zrobione, może funkcjonować na rynku?

Nie chciałem w tej rozmowie mówić na
temat profilu wydawnictwa, bo to jest
oczywista odpowiedzialność wydawcy
– jakie tytuły wydaje i czy ma na to zapotrzebowanie.
Najważniejszy jest problem,
co się z tymi książkami dzieje na
rynku. Założenie jest takie, że Czytelnik
wydaje takie książki jakie nam odpowiadają
i chce je sprzedać. Dla wydawców
takich jak my, czyli małych lub średnich,
najważniejsze jest, aby ich książki po
pierwsze znalazły się na półkach księgarskich,
po drugie żeby zostały sprzedane,
a po trzecie żebyśmy w określonym
czasie dostali za nie pieniądze.
I o tym dzisiaj chciałbym rozmawiać.
Nie idzie o to, jak Czytelnik daje sobie
radę, tylko o to, jak firmy o podobnym do
naszego profilu i wielkości odnajdują się
na rynku, jakim prawom podlegają…

Jakie są te prawa?

Powiedziałem już, że nie chcę mówić
o profilu wydawnictwa, nie chcę też
mówić o trudnościach z czytelnictwem
i trudnościach na rynku, bo o tym wszyscy
wiemy. Chcę mówić o konkretach
– co się dzieje z książkami Czytelnika
na rynku, jakim podlegają procesom.
Nie chcę też mówić, że jest coraz gorzej,
bo o tym też wszyscy wiedzą. Ale
właśnie dlatego, że jest bardzo trudno,
to powinno być w miarę sprawnie i rzetelnie,
a moim zdaniem nie jest. Mógłbym
zatytułować tę rozmowę „Faktura
to komis”, bo dla wydawnictwa takiego
jak nasze faktura faktycznie jest komisem.
Nasza współpraca z hurtownikami
odbywa się na zasadzie faktycznego
komisu, chociaż formalny komis już
nie występuje. Przy komisie rzeczywistym
pośrednika nie interesowało, ile
egzemplarzy bierze. Nie miało to dla
niego żadnego znaczenia, bo książki po
prostu gdzieś u niego leżały. Potem następował zwrot i weryfikacja sprzedaży.
W tej chwili teoretycznie nie ma komisu
i już spadły pobrania, a zamówienia są
ostrożniejsze, co pomogło nam w urealnieniu
planowanych nakładów, ale także
większej kontroli nad tym, co się dzieje
z naszymi książkami na rynku.

Dzisiaj sprzedajecie wszystkie książki na faktury?

Tak, ale w dalszym ciągu w praktyce jest
to komis, bo niby faktura jest zamknięta,
termin płatności powiedzmy 120 do 180
dni (przekraczający oczywiście wszystkie
terminy płatności, jakie my mamy
wobec naszych kontrahentów), jednak
kluczowym elementem jest prawo do
100 proc. zwrotu. Czyli co to jest? Komis!
Trzeci element – prawo zwrotu minimum
12 miesięcy, to co to znowu jest?
Ambitniejsze książki żyją więc na rynku
góra rok, bo potem do mnie wracają
i już drugi raz na rynek nie wejdą. Teoretycznie
mógłbym nawet zrobić sobie
na tej podstawie biznesplan, ale pieniędzy
nigdy nie dostaję w uzgodnionym
terminie! Nie mogę planować żadnych
kolejnych wydatków, bo nie wiem, kiedy
i czy w ogóle te „prawdziwe” pieniądze
dostanę. Jeśli jednak domagam się zapłaty
już po tym długim terminie, to moi
partnerzy mają dwa wyjścia… i tu mnie
trzymają. Najczęściej płacą zwrotami,
bo tak podpisałem umowę i na rozliczenie
zwrotu nie ma terminu 180 dni, co
nie jest do końca uczciwe. Jak my mamy
termin płatności 180 dni, to mamy, natomiast
jak ktoś oddaje mi książki, to sobie
potrąca z faktur nie po 180 dniach, tylko
natychmiast i już ma mnie w saku!

Kiedy więc domagasz się płatności, to otrzymujesz zwrot książek Czytelnika i natychmiastowe rozliczenie zwrotu…

Gdy ktoś ma mi zapłacić 100 tys. zł, to
zwróci mi książek za 80 tys. zł i mówi, że
faktura jest na 20 tys. zł. To jest pierwszy
element, który mnie boli. Jest jeszcze
drugi element, gdy otrzymuję inną
propozycję. Nasz partner mówi wówczas,
że dla dobra naszych książek co
prawda nie zapłaci – ale ich nie zwróci,
tylko chce, żeby mu przepisać fakturę
na nową – i od nowa biegnie następne
180 dni. Tak jest nieustannie. Nawet
jeśli w końcu okaże się, że firma X jest
winna Czytelnikowi 20 tys. zł i termin
przypada na jutro, to też nie dostajemy
tych pieniędzy. Wtedy jest już tragedia.
Słyszę tylko: „nie zapłacę, bo nie
mam” i koniec dyskusji. W takiej sytuacji
naprawdę nie da się prowadzić żadnej
polityki finansowej i wydawniczej,
bo nigdy nie wiem, czy ja kiedykolwiek
te 20 tys. zł zobaczę. Jest jeszcze inny
element pozaumowny, którym jest pewnego
rodzaju szantaż moralny – jeżeli
będziesz się dopominał o te pieniądze,
naliczał odsetki – to od ciebie więcej
książek nie weźmiemy, co oznacza, że
naszych książek na rynku po prostu nie
będzie. To jest szantaż, który oczywiście
nie jest wpisany w umowę. Mamy jednak
takie książki, które hurtownicy chcą
mieć, więc ambitny hurtownik, który zastosuje
taką metodę może sobie nasze
książki kupić, jednak nie od nas tylko
od kolegi, czyli innego hurtownika. Zarobi
na tym mniej, ale je ma. A więc jest
pełny komis, bo są możliwe 100-proc.
zwroty, a na dodatek przecież wydawca
ponosi dodatkowe koszty promocji
specjalnych. Poprzednio w naszym budżecie
mieliśmy przeznaczone konkretne
kwoty na marketing i promocję. Było
to wyliczane procentowo od obrotu, ale
teraz odeszliśmy od tego i przeznaczamy
pieniądze na konkretne działania.
Z bonusami od wielkości sprzedaży bywało
natomiast tak, że pod koniec roku
hurtownik brał od Czytelnika bardzo dużą
liczbę książek i z datą 31 grudnia wystawiał
Czytelnikowi fakturę bonusową
liczoną od obrotu, a na przykład 2 stycznia
robił zwrot i książki wracały do nas.
To znaczy, że bonus był liczony od niezasłużonej
kwoty, bo nasz partner tych
książek nigdy nie sprzedał. Taka sytuacja
miała miejsce w momencie wprowadzenia
podatku VAT na książki. Kto
więc zapłacił za wprowadzenie VAT-u
na książki? Wydawcy! Wszystko to się
odbyło w zgodzie z przepisami, ale mówimy
teraz o obyczajach. Dlatego wycofaliśmy
się z tego. Ewentualny bonus
powinien być od wysokości prawdziwej
sprzedaży i od kwoty zapłaconej.

Przy waszych nakładach i liczbie tytułów to w zasadzie powinno Czytelnikowi wystarczyć sto księgarń w Polsce. Nie możecie więc pracować bezpośrednio z wybranymi księgarniami?

Nie, bo koszty takiej dystrybucji byłyby
za wysokie. Księgarz indywidualny został
przyzwyczajony przez duże wydawnictwa,
które mają swoich dystrybutorów,
że w ten sposób dostaje wszystko, co wybiera
z oferty i może jeszcze uzyskać lepszy
rabat. Zamawia książki – jutro je ma,
bo koszty rozkładają się inaczej.

Czy współpracujecie bezpośrednio z Empikiem?

Nie. Jesteśmy za mali. Pracujemy przez
jedną z hurtowni.

Z iloma hurtowniami obecnie współpracujecie?

Mamy pięciu głównych odbiorców: Platon,
Olesiejuk, Azymut, Matras oraz
Merlin. Z nimi mamy 80 proc. obrotu. Teraz
nutka optymizmu, bo są chwalebne
wyjątki. Gdyby wszystkie firmy postępowały
tak jak dwóch naszych partnerów,
to byłoby nieźle. Jeden z nich zamawia
mało, ale szybko płaci, a druga firma ma
podobne do wszystkich umowy, ale postępuje
wobec nas uczciwie. Warunki są
ciężkie, ale są spełniane, to znaczy zamówienia
są w miarę precyzyjne, zwroty
są nieduże i w miarę regularne, a termin
płatności jest długi, jednak jest dotrzymywany.
Z tych dwóch firm pieniądze
prędzej lub później, ale dostajemy. I okazuje
się, że można tak pracować!

O jakich firmach mówisz?

Nie wymienię żadnej z nazwy, ani dobrych
ani złych, aby było sprawiedliwie.

Nie prowadzicie więc bezpośredniej sprzedaży do księgarń?

Sprzedajemy do około dziesięciu firm
księgarskich, a niektóre z nich mają
swoje małe sieci.

Internet pozwala sprzedawać książki z backlisty…

I tak jest, ale to ciągle jeszcze tylko 5
proc. naszej sprzedaży.

Jak się sprzedają wasze książki w Merlinie?

Bardzo dobrze. Tylko duże księgarnie internetowe
będą z nami współpracować,
bo małym ciągle się nie opłaca ze względu
na logistykę. Co nam jeszcze daje
sprzedaż internetowa? Obserwując ten
kanał dystrybucji naszych książek przez
Merlina i przez naszą własną e-księgarnię,
uważamy, że to co robimy ma sens, bo trafiają
do nas czytelnicy i dzięki temu wiemy,
dla kogo wydajemy nasze książki.

A sprzedajecie bezpośrednio do bibliotek?

Biblioteki nie są chętne do takiej współpracy,
bo najczęściej obowiązuje je konieczność
organizowania przetargu. To
jest niby uczciwe, ale zdarza się, że gdy
hurtownik wygrywa przetarg, to często
biblioteki zapłacą drożej niż gdyby kupiły
książki bezpośrednio w Czytelniku.
Czy to nie paranoja? Była taka sytuacja,
że ogłoszono przetarg na „Dzieła” Adama
Mickiewicza wydane przez Czytelnik,
na wielką 17-tomową edycję, a przetarg
wygrała hurtownia! Dla hurtowni
liczy się średnia cena za książkę i nie
ważne, czy to jest Mickiewicz czy jakaś
inna pozycja. Dzięki takiemu systemowi
biblioteka dostaje jedną fakturę i dużo
książek. Energiczne, nadążające za rynkiem
i nowoczesne biblioteki dają sobie
radę z tym problemem, ale są biblioteki,
które za tym nie nadążają.

Dodam jeszcze, że kilka lat temu grupa
polskich wydawców wyjechała na zaproszenie
francuskich kolegów do Francji,
gdzie pokazano nam jak funkcjonuje
system sprzedaży książek, czy prawo
Langa. Wszyscy polscy wydawcy, którzy
tam byli – łącznie ze mną – wszystkim
się zachwycili, bo to był przykład
uporządkowanego rynku. Wszyscy byli
za i … do dzisiaj nic z tego nie wynika,
bo jest sprzeczność interesów, a każde
uporządkowanie nastąpi komuś na piętę.
Nie ma chętnych, aby przeć do przodu
w tej sprawie.

Gdybyście nie byli „kamienicznikami”,
to Czytelnik mógłby istnieć?

To nie jest tak do końca. Te „kamienice”
to też nie jest złote jabłko (o nie trzeba
dbać, remontować, płacić za utrzymanie).
Należałoby ograniczyć zatrudnienie
i skasować wydawanie naszych ambitnych
książek.

Chodzi mi o to, czy gdyby Czytelnik nie miał przychodów z dwóch kamienic przy ul. Wiejskiej, to nie miałby finansowej racji bytu…

Miałby, ale byłby zupełnie malutki i na
pewno nie w kształcie takim jak obecnie.
Władając nieruchomościami jesteśmy
sponsorami dla siebie i dlatego jesteśmy
w jakimś sensie „fundacją”. Mamy
majątek, który przynosi nam jakiś dochód
– raz większy, raz mniejszy – w zależności
od koniunktury i gdyby tego nie
było, nie byłoby też tej „fundacji”. Mogłoby
to być wydawnictwo sprzedające
wyłącznie literaturę popularną. Można
sobie wyobrazić sytuację, że Czytelnik
mając dochody z innej działalności, wydaje
tylko kilka książek rocznie, zwalnia
połowę osób i jakoś żyje. A co się teraz
dzieje z bardziej ambitnym tytułem, nie
dochodowym? Idzie się do Czytelnika,
aby wydać go u nas! Dlaczego?

Ale trzeba przynieść na to pieniądze…

To też jest mit. Nie ukrywam, że dostajemy
czasem pieniądze na wydanie niektórych
książek, ale drugie tyle musimy
jako „fundacja” Czytelnik dołożyć. To co
czasem daje ministerstwo jest kroplą
w morzu potrzeb, bo to jest dofinansowanie,
a nie finansowanie. Członek naszej
spółdzielni, a Czytelnik jest spółdzielnią,
wcale nie musi popierać tego,
żebyśmy dokładali pieniądze do ambitnych
wydań, być może wolałby, żebyśmy
wydawali wyłącznie bestsellery, zarabiali
na tym i wypłacali dywidendę.

W ubiegłym roku mieliście zysk i dywidendę?

Nie, była duża strata na działalności wydawniczej.
Myśmy ją pogłębili, bo dokonaliśmy
przeceny książek, które znajdują
się w naszych magazynach.

W tym roku nie będzie straty?

Mamy taką nadzieję. Zmieniliśmy strukturę,
zwolniliśmy parę osób i musimy
się „skupić w sobie”. Potrzebujemy do
tego tych rzetelnych, jasnych warunków
na rynku, o jakich mówiliśmy. Nie
chcemy preferencji – chcemy, żeby ciężkie
umowy, jakie musimy zawierać, były
rzetelnie dotrzymywane. I żebyśmy
w końcu mogli powiedzieć, że w przyszłym
półroczu wydamy tyle i tyle, bo
nas na tyle stać i mamy na to pieniądze.
Małe pieniądze, ale mamy.

Mówiłeś o niedawnych cięciach kadrowych w wydawnictwie, jaka jest obecnie jego struktura?

Dwa miesiące temu w Czytelniku nastąpiła
reorganizacja – przykładowo nie
mamy już stanowiska redaktora naczelnego.
Utworzyliśmy natomiast stanowisko
dyrektora ds. wydawniczych, który
odpowiada za program, redakcję, marketing
i promocję… wszystko, co dzieje
się wokół książki. Funkcję tę objęła Anna
Rucińska, dotychczasowy dyrektor
ds. sprzedaży i marketingu.

A poza tym?

W pionie wydawniczym mamy pięciu redaktorów,
dwie osoby w dziale obsługi
wydawniczej, dwie w redakcji technicznej,
a w dziale sprzedaży cztery osoby.

 

Autor: Piotr Dobrołęcki