Pykająca fajka w ustach, bujne włosy zebrane w kucyk oraz charakterystyczne kapelusze przez lata były znakiem rozpoznawczym dyrektora Książnicy Pruszkowskiej Grzegorza Zegadły. Fajka i włosy są elementem niezmiennym. – Pochodzę z domu, gdzie czytało się mało, mimo że książki w nim były. PIW-owskie wydanie Trylogii, „Krzyżacy”, jakaś klasyka – zaczyna swoją gawędę. – Czytać nauczyłem się sam, gdy miałem pięć lat. Urodziłem się w Przysusze, mieście Oskara Kolberga, a wychowałem w Podkowie Leśnej. Sięgałem po książki starszych sióstr i kolegów. Dzielili się ze mną. Zapach książek Zaczął je zbierać w szkole podstawowej. Jego starsza siostra, wówczas harcerka, organizowała akcję zbierania makulatury. Pierwszą jej czynnością była selekcja zebranych stert i wybór cenniejszych pozycji dla brata. A że mieszkańcy Podkowy Leśnej czytali ambitne magazyny literackie, to one wraz z książkami Karola Maya (z ilustracjami Stanisława Rozwadowskiego) i Roberta Louisa Stevensona stanowiły bazę jego pierwszej biblioteczki. Często podkowianie pozbywali się egzemplarzy wadliwych, np. obsikanych przez domowe zwierzęta, Grzegorz Zegadło był przez lata przekonany, że zapach kociego moczu to naturalny zapach starych książek. – Wszystkie książki Karola Maya miały przy grzbiecie żółtą plamę i jej zapach kojarzył mi się z czymś najcudowniejszym na świecie, z przygodami Winnetou. Przygody Tomka Wilmowskiego autorstwa Alfreda Szklarskiego kupował już sam, za tzw. zaskórniaki, doskonale pamięta zakupy w istniejącej do dziś księgarni w Podkowie Leśnej, znajdującej się przy kościele. Stał się też aktywnym użytkownikiem podkowiańskiej biblioteki. Ze szkoły podstawowej wspomina wspaniałe nauczycielki, polonistkę i historyczkę, oraz przyjaciela Piotra Mitznera, dziś pisarza i poetę. Jego mama, Larysa Mitzner, która pod pseudonimem Barbara Gordon publikowała kryminały w PRL, podsuwała mu książki, a sam przyjaciel zaraził go miłością do poezji Gałczyńskiego, Tuwima, a przede wszystkim Charlesa Baudelaire’a i Artura Rimbauda. – Potem brylowałem w liceum brwinowskim i popisywałem się znajomością poezji symbolistów francuskich. A fantastyczny polonista Eugeniusz Rosa sprawił, że pokochałem literaturę iberoamerykańską. Czytał bardzo dużo i intensywnie przeżywał każdą lekturę. Po przeczytaniu o śmierci Winnetou płakał tak długo, że mama chciała go wieźć na pogotowie, po zakończeniu „Krzyżaków” chciał się powiesić w akcie sprawiedliwości jako komtur Zygfryd ze Szczytna. Uratowała go babcia. Marzył o zaciągnięciu się do American Indian Movement, gdy w 1973 roku trwały zamieszki pomiędzy tubylczą, rdzenną ludnością Ameryki a armią Stanów Zjednoczonych, by pomóc swoim bohaterom z lektur. Młodszy bibliotekarz Już jako nastolatek działał aktywnie w kole przyjaciół biblioteki w Podkowie Leśnej. Jej kierowniczką i propagatorką lokalnego czytelnictwa była Wiesława Kordaczuk. – Udało jej się zebrać wszystkich: hippisów, poetów, malarzy, żuli, gitowców i najzwyklejszych licealistów i całymi wieczorami przesiadywaliśmy w podkowiańskiej bibliotece. Organizowaliśmy spotkania, malowaliśmy plakaty, założyliśmy przy bibliotece koło PTTK – klub strażników ochrony przyrody. Po ukończeniu liceum w Brwinowie nie poszedł na polonistykę. Próbował wielu prac i studiów, jeździł po Polsce, był m.in. pracownikiem fizycznym w kopalni na Śląsku, pracował w Teatrze na Rozdrożu w Warszawie, aż wreszcie dostał się na wychowanie plastyczne na Uniwersytecie Śląskim w Cieszynie. Po okresie strajków studenckich wziął urlop dziekański, w czasie którego zaczął się stan wojenny, ożenił się. Marzył o pracy w przedszkolu lub w świetlicy szkolnej, a znalazł pracę w bibliotece pruszkowskiej jako młodszy bibliotekarz. Podczas licznych podróży po Polsce i częstych zmianach miejsc towarzyszyły mu kartony z książkami, coraz bardziej pączkujące. Biblioteka okazała się idealnym miejscem pracy. – Kupowałem poezję, a z literatury pięknej szukałem „wielkich nazwisk”, które były wówczas na tzw. topie. Praca w bibliotece otworzyła mi zaplecze księgarniane, zaprzyjaźniony byłem z kierownikami dwóch pruszkowskich księgarni: na ulicy Kościuszki i na Kopernika, co stwarzało nieograniczone możliwości zakupowe. To wtedy kupiłem całą słynną jeansową serię Edwarda Stachury. Zaczął szukać książek w antykwariatach, głównie na ulicy Pięknej w Warszawie, gdzie było mu najbliżej w drodze powrotnej z organizowanych co dwa tygodnie przeglądów nowości w bibliotece na Koszykowej. – Pamiętam, że jeździłem na prezentacje co drugi wtorek, wysłuchiwałem informacji o nowościach książkowych, a potem wchodziłem do większości księgarni w centrum Warszawy i wracałem do Pruszkowa obładowany plecakiem książek. W prezencie ślubnym dostał od przyjaciół… deski na zrobienie regałów, które obejmowały swoim zasięgiem nie tylko ściany, ale też gwiaździście wychodziły na środek pokoju. Przeznaczone były pod nowe tytuły, bo stare książki jego i żony zostały przeniesione do piwnicy i do pokoju córki. – Miałem już swoje ugruntowane gusta, byłem raczej sceptycznie nastawiony do nowości, dlatego zaskoczeniem były odkrycia kolejnych pisarzy. Takim objawieniem okazał się John Irving. „Świat według Garpa” poleciła mi pracownica księgarni. No i wsiąkłem, czytałem do rana, przy stole kuchennym, w kłębach dymu papierosowego. Potem przeczytałem wszystkie jego książki, w zasadzie jednym tchem, od pierwszej pt. „Uwolnić niedźwiedzie”, poprzez „Hotel New Hampshire”, „Regulamin tłoczni win”, „Modlitwa za Owena”, „Jednoroczna wdowa”, „Czwarta ręka”, „Zanim cię znajdę”, „Ostatnia noc w Twisted River”, „W jednej osobie”. Teraz śledzę jego profil i wiem, że lada moment ma się ukazać kolejna. W jego książkach wielbię wszystko – od języka po mądrość. Przed Irvingiem moim idolem był Joseph Heller, ale ceniłem go nie za „Paragraf 22”, ale za „Something happened”, czyli „Coś się stało”. To była książka, którą kupiłem za 50 centów w antykwariacie u starego polskiego Żyda w Chicago, przeczytałem po angielsku, podobnie jak „Króla szczurów” Jamesa Clavella. To nie były arcydzieła, ale urzekły mnie. Wszystkie tytuły Hellera czy innych idoli literackich z lat młodości przechowuje w piwnicy. Książki, które przywiózł ze Stanów Zjednoczonych, oddał później do jednej z filii bibliotek pruszkowskich. Często zdarzało się, że do bibliotek woził w plecaku książki, które pozyskał prywatnymi kanałami. W 1986 został kierownikiem oddziału biblioteki pruszkowskiej na Ostoi. Ten okres wspomina jako piękny. – Byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Budowaliśmy oddział od początku, nawet szafy w czytelni są mojego projektu. Eulalia Lipowska, kierowniczka, dawała mi pełną swobodę. Potem, gdy sam zostałem kierownikiem, to była najlepiej wyposażona biblioteka w Pruszkowie. Korzystałem z rozległych znajomości w księgarniach, wśród pisarzy, antykwariuszy, w wydawnictwach. Organizowałem spotkania, kiermasze. Ludzie walili drzwiami i oknami. Miałem książkowego zajoba. Reszta pracowniczek miała rodziny, a ja poświęcałem się tej pracy bezgranicznie. Na szczęście żona i córka też miały namiętność do książek i rozumiały moją pasję. Córka w wieku 30 lat obroniła pracę doktorską u prof. Andrzeja Zieniewicza, pisała o Natalii Gałczyńskiej w perspektywie krytyki feministycznej. Przy okazji opowiada historię związaną z Ericą Jong, amerykańską powieściopisarką i badaczką literatury angielskiej, autorką przełomowej książki feministycznej pt. „Strach przed lataniem”, z którą korespondował i był jej oddanym fanem. Cenił ją za świetną książkę o Henrym Millerze i za „Serenissimę” – baśniową, pełną fantazji opowieść o szesnastowiecznej Wenecji i literaturze. Pamięta też historię, kiedy na jedyny w bibliotece pruszkowskiej telefon zadzwonił właściciel …