Skąd przychodzimy? Z czarnej dziury komunizmu, gdzie jedynym jasnym punktem była elitarna kultura. Gdzie jesteśmy? W kraju-raju wolnego rynku i wolnego sumienia. Dokąd idziemy? Tam, gdzie złoto i błoto po równej cenie. Rekiny cynizmu w akcji W poprzednim systemie, w narzuconym ustroju, każdy artysta chciał być bohaterem kontrabandy i drugiego obiegu, co nie przeszkadzało mu korzystać z dobrodziejstw PRL-owskiej polityki kulturalnej (pracownie, stypendia, preferencyjne ceny na materiały, udział w wystawach, plenery, no i zainteresowanie mediów, recenzujących i nagłaśniających większość wydarzeń za friko). Ale to nie kontentowało. Być niezależnym jak arabski szejk; gdy przyjdzie wola i ochota, roztoczyć przed chłonnym i pojętnym widzem pawi ogon talentu; mieć za to kasy po pachy; marszanda, który co dzień napędza kolejkę nabywców i sekretarza, który ją przepędza — tak artyści w PRL wyobrażali sobie byt, który stanie się ich udziałem wraz z nadejściem kapitalizmu oraz demokracji. I oto, pewnego dnia, marzenia i postulaty zaczęły przybierać materialną postać. Komunizm spektakularnie padł i wszystko zaczęło podlegać prawom rynku. A choć w sztuce rewolucja ekonomiczna dokonywała się wolniej, niż np. w dziale gospodarki mieszkaniowej, w pewnym momencie stało się jasne: dwie siły decydują o ekonomicznym położeniu artystów; te same dwie siły powodują wyniesienie jednych i odrzucenie drugich. Pierwsza z potęg to interes finansowy macherów od rynku sztuki i mediów. Jak da się na kimś zarobić, to on nasz, dawać go tu, promować, inwestować. Doskonałym przykładem tak pojętej „gospodarki wielokrotnego zysku” i traktowania pracy twórczej jak każdego innego konsumpcyjnego produktu jest Abbey House. Funkcjonuje już ponad rok. Dziwotwór, grający w jawnie naciągany sposób, nie mający nic wspólnego z tradycyjnymi metodami forowania wybranych talentów. Cynizm, z jakim założyciele AH weszli do gry, zaskoczył w Polsce wszystkich i jak do tej pory nikt nie potrafi dać temu odporu. Druga moc sprawcza to gust klienteli, który dyktuje popyt na pewne nazwiska (patrz wystawa w Art NEW media). Szczęśliwie, smak ambitnych i zamożnych, którzy pojęli, że prestiż własny bądź firmy buduje się także za pośrednictwem otoczenia, w tym zaś niebagatelną rolę odgrywają nie tylko marmury i stylowe meble, także dzieła sztuki. Faworyci i rezerwowi Czy dzięki temu twórcy dotarli do ziemi obiecanej? Skąd, ich frustracja przybrała — en masse, pomijając pojedyncze przypadki — na sile. Bo w oczy ich kłuje wzorzec z Sevres zwany Sasnal-Bałka-Uklański. Trójpak sukcesowiczów, którzy dotarli na światowy szczyt zarobków i prestiżu, uprawiając twórczość ambitną i oryginalną. Niemal łeb w łeb za nimi podąża zespół Kozyra-Żmijewski-Althamer. Poza konkurencją (z racji urodzenia i zamieszkania) był Roman Opałka. Do najwyższych wyżyn zbliżało się trio dam: Sosnowska-Ołowska-Kulik, ale już trochę zostają w tyle. Za nimi dyszy gromadka trzecioligowców i rezerwowych: Maciejowski, Materka, Bąkowski, Ziółkowski, Molska, Libera, Rogalski, Bogacka, Sawicka, Zamojski. Jest jeszcze kombo międzynarodowych idoli artystycznego rynku z innego rozdania, panowie Mitoraj, Majewski (Lech, filmowiec), Olbiński. Okazjonalnie, do zespołu autorów grających na światowym rynku, doszlusowują jeszcze inne postaci, lecz to raczej przypadki potwierdzające regułę. Jaką? Że żeby wejść w międzynarodowy artystyczny krwioobieg trzeba mieć wpływowych galerzystów. Tu znów polska specjalność: galerie rzekomo prywatne, działające jako fundacje, z oficjalnym błogosławieństwem, często współpracujące z instytucjami państwowymi (szczególnie rażącym przykładem „protektoratu” jest Fundacja Galerii Foksal, w ścisłym związku z warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej w budowie); niby niehandlowe, w istocie prowadzące cichą komercyjną robotę (jak Raster). Nie chce mi się analizować dominującego w III RP smaku ani poziomu wiedzy „w temacie” kultury. Pomimo …