Pisarka z tytułem doktora nauk humanistycznych, ukończyła filologię polską na Uniwersytecie Gdańskim. Ale przecież nie tytuł i studia stanowią o twoim pisarstwie. Czy to spełnienie marzenia licealistki, która debiutowała w latach siedemdziesiątych XX wieku na łamach czasopisma „Na Przełaj”? Bez wątpienia. Ale im dłużej i dokładniej poznawałam literaturę, tym większe towarzyszyło mi zwątpienie we własne możliwości. Tak to już jest, kiedy się czyta genialne utwory. Wreszcie, po obronie doktoratu, zrozumiałam, że muszę na chwilę zapomnieć o ukochanym literackim Panteonie. Inaczej nigdy się nie dowiem, czy znajdę choćby jednego życzliwego czytelnika. No, może dwóch. W końcu zawsze mogłam liczyć na moją mamę… Na mamę zawsze można liczyć, ale zapewne wtedy już miałaś swoich czytelników wśród sympatyków pisma „Na Przełaj”. I gdy zaczęłaś pisać książki, to otworzyła się skrzynia z nagrodami dla twojej wyobraźni. Piszesz dla czytelników w różnym wieku. Dla której grupy najchętniej i od czego to zależy? Kto wie, jak potoczyłyby się moje pisarskie losy, gdyby nie debiutancki „Teren prywatny”. Z jednej strony powieść pomogła mi zaistnieć i podleczyć kilka kompleksów, z drugiej ‒ wpadłam w pułapkę metki. Stałam się flagową twórczynią polskiej „Bridget Jones”, a wyjść z takiej szuflady nie sposób, o czym szybko się przekonałam. Lubię młodzież, pracowałam z nią zawsze chętnie. Otwierając furtkę do świata młodszych czytelników, byłam świadoma, że tam znajdę wolność. No i siebie. Wolną od metek czy niewygodnych szuflad. Nie poszłam na łatwiznę! Pisanie książek dla młodszego odbiorcy wymaga specjalnego języka i szczególnej delikatności. Podobnie jak w codziennym życiu. My, dorośli, łatwiej się przecież komunikujemy ze sobą. Porozumienie z dziećmi budujemy latami, ucząc się ich postrzegania świata, wrażliwości czy sposobu myślenia. Dla autora przejście z dorosłej półki na tę wiekowo niższą bywa problemem. I wyzwaniem. W Polsce twórczość dziecięco-młodzieżowa dopiero w ostatnich latach skutecznie walczy o zasłużoną pozycję, choć wciąż pozostaje „Kopciuszkiem literatury”. To ogromna niesprawiedliwość, zważywszy, że łatwiej jest pisać dla równolatków niż wybierać się na zupełnie obcą planetę, do której klucz zgubiliśmy już lata temu. Ale podołałaś wyzwaniu! Obecnie masz na koncie kilkadziesiąt książek. Porozmawiajmy o tych, które wydano ostatnio. Na przykład o „Kawie u żyrafy”. Zabierasz nas do ZOO. Skąd inspiracja zwierzętami? Czy „Folwark zwierzęcy”, lektura z młodości, miał na to jakiś wpływ? To niewykluczone! Jesteśmy przecież książkami, które kiedyś przeczytaliśmy. Ale „Kawę u żyrafy” pisałam raczej z przekonaniem, że z pomocą sympatycznych zwierzaków przyjemniej mówić o naszych ludzkich dziwactwach, uprzedzeniach i wadach. Wiadomo przecież, że zwierzętom wybacza się wszystko! To ulubieni bohaterowie dzieci, więc także łatwiej za ich pośrednictwem rozważać kwestie filozoficzne (czym jest wolność), etyczne (jak pozbawić lwa tronu) czy towarzyskie (ostracyzm i bojkot wobec niektórych). Na szczęście żadne …