– Ma pan rodzinne tradycje literackie… – Mój ojciec, Bohdan Drozdowski, był pisarzem, dzisiaj troszeczkę zapomnianym, choć przez wiele lat prowadził miesięcznik „Poezja”, a jego sztuki teatralne, felietony czy eseje wywoływały sporo szumu. Mogę powiedzieć, że przejąłem od niego zainteresowanie jednym tematem: I Samodzielną Brygadą Spadochronową gen. Stanisława Sosabowskiego. Ojciec napisał powieść „Arnhem. Ciemne światło” (1968). Tak mi ten temat mocno utkwił w głowie, że stał się przedmiotem pracy magisterskiej, jak też pierwszej mojej książki. Mogę powiedzieć, że ojciec mnie zainspirował. – Jak pan zbierał materiały do pracy magisterskiej, a potem do książki? Kontaktował się pan z oficerami i żołnierzami, którzy walczyli o Arnhem? – To trwało dłuższy czas. Wpierw przygotowałem bibliografię pozycji, jakie ukazały się w literaturze polskiej, ale przede wszystkim w anglosaskiej. Był też wyjazd do Londynu, zbieranie materiałów podczas spotkań w Studium Polski Podziemnej oraz w Instytucie im. gen. Władysława Sikorskiego, rozmowy z ludźmi związanymi z Brygadą, z weteranami. Przede wszystkim z gen. Antonim Rawicz-Szczerbo, ostatnim dowódcą Brygady, który zmarł w wieku 100 lat. Zbieranie materiałów siłą rzeczy nie zakończyło się po wydaniu pierwszej książki „Brygada spod Arnhem”, która ukazała się w 1988 roku. Potem były kolejne spotkania, nowe materiały i w efekcie powstała książka „Sosabowcy”, która ukazała się w 2014 roku. W tej drugiej pracy poświęconej Brygadzie Spadochronowej spora część materiałów pochodzi wprawdzie z pierwszej książki, ale znaczna część stanowi nowe spojrzenie na ten temat, wynikające z nowych materiałów. – Czy nazwa „Sosabowcy” była wcześniej używana, czy pan ją wymyślił? – U nas jest to raczej mało używany sposób odnoszenia się do określonej grupy ludzi. Pomysł przyszedł mi do głowy przy okazji zupełnie innej postaci, literackiej, ale przede wszystkim historycznej, która dzięki ojcu funkcjonowała w mojej świadomości od najmłodszych lat. Był nią pułkownik, później generał, jedna z bardziej interesujących postaci wojny domowej w Rosji, Michał Drozdowski. Oficer armii carskiej, jeden ze stosunkowo nielicznych, którzy nie ulegli demoralizacji i nie rozpierzchli się po pierwszej rewolucji do domów. Chciał walczyć z bolszewizmem i walczył skutecznie. Zmarł jakoby w wyniku ran odniesionych w jednej z bitew. Tytuł wydanego stosunkowo niedawno zbioru wspomnień o nim i o jego żołnierzach brzmi po rosyjsku „Drozdowcy”. I tak przyszło mi do głowy, by zastosować ów niezwykle zgrabny rusycyzm i o ludziach gen. Sosabowskiego mówić „Sosabowcy”. Taka była kolej rzeczy. – „Drozdowcy” byli regularną formacją wojskową? – Tak, bo Michał Drozdowski stworzył, można powiedzieć, pułk. Działo się to na froncie rumuńskim na przełomie 1917 i 1918 roku. Kiedy rząd rosyjski rozpadał się, a władze przejęli bolszewicy, on, z grupą oficerów, zebrał żołnierzy, którzy nie ulegli demoralizacji. Zgromadził w sumie około tysiąca ludzi wraz ze sprzętem wszelkiego rodzaju. Stworzoną w ten sposób jednostkę przeprowadził z Rumunii do walczących już z bolszewikami na południu Rosji wojsk Denikina. – I dołączył do nich? – Dołączył. Stąd moje zainteresowanie jego walką z …