Niedziela, 2 maja 2021
Rozmowa z MACIEJEM PŁAZĄ, prozaikiem i tłumaczem literatury powstałej w języku angielskim, o jego najnowszej powieści „Golem” oraz o doświadczeniach jako autora przekładów

W naszej rozmowie przed dwoma laty mówił pan, że akcję nowej powieści osadzi w Sandomierzu w historii współczesnej oraz że zostanie napisana nieco innym stylem niż „Robinson w Bolechowie”. „Golem” nie bardzo pasuje do tego obrazu. Zmienił pan zamiar?

„Golem” jest napisany nieco inaczej niż „Robinson w Bolechowie”. Inny jest kontekst literacki, z jakiego wywiodłem obie książki: w „Robinsonie” był to głównie Bruno Schulz, powieść gotycka i powieść modernistyczna z linii Faulknerowsko-Marquezowskiej, w „Golemie” jest to twórczość licznych pisarzy żydowskich XIX i XX wieku, od Icchoka Lejbusza Pereca po Juliana Stryjkowskiego, do tego legendy żydowskie oraz opowieści chasydzkie, będące właściwie odrębnym gatunkiem literackim. Inna jest konstrukcja książki, inny jest styl. Oczywiście od razu widać, że to Płaza pisał, bo moja stylistyka jest dość wyrazista, ale do materii literackiej podszedłem tu inaczej. Co do moich planów i zamierzeń, to, no cóż, zawsze jest w nich pewna dawka nieprzewidywalności: jestem twórcą intuicyjnym i często moje pomysły mają nade mną większą władzę niż ja nad nimi. „Golem” miał być opowiadaniem, częścią skromnego cyklu, który miałem napisać niejako na marginesie, ale rozrósł się do rozmiarów powieści. Tak bywa.

Pokazuje pan życie miasteczka z dwóch perspektyw: przybysza, który widzi wszystko, ale pobieżnie, na początku przynajmniej, z drugiej strony skupiając się na kilku wybranych postaciach: idealiście Jakowie, pragmatycznym młynarzu Szlomie, cieszącym się autorytetem cadyku Gerszonie i jego córce Szirze, którą dotyka antysemityzm.
W „Golemie” uruchomiłem dwa narracyjne punkty widzenia: jeden przybysza, drugi zbiorowy, społeczności sztetla – i z tego drugiego, niczym z chóru czy orkiestry, wyłaniają się co pewien czas soliści. Ten podział z czasem się odrobinę zaciera, ale jeśli prześledzić starannie całą książkę, jest zachowany dość konsekwentnie. Tak sobie wymyśliłem, bo chciałem centralną postać przybysza pokazać z dwu stron: od środka, w całej pełni jego niewiedzy i bezradności, i z zewnątrz, w szerokim widmie emocji i reakcji, jakie budzi w mieszkańcach miasteczka.

Od momentu, kiedy zagląda pan w życie Sziry, zaczynam z tyłu głowy słyszeć powoli narastającą chmurną muzykę wiodącą do finału. Trochę na wzór opowieści sensacyjnej przygotowywał pan czytelnika na zakończenie?
Po prostu starałem się od początku budować napięcie. Nie sądzę, bym uruchamiał tu jakieś sensacyjne mechanizmy, raczej ogólnie powieściowe: gdy w opowiadanej fabule na coś się zanosi, istnieje wiele sposobów narracyjnych, by to zasugerować czy zapowiedzieć.

O postaciach ze „Skorunia” powiedział pan dwa lata temu: „Wszyscy moi bohaterowie są zanurzeni w Historii. Każdy z nich tkwi korzeniami w ziemi, z której wyrasta”. Czy również tak pan patrzy na protagonistów swojego najnowszego utworu?
Tak, oczywiście, nic tu się nie zmienia. Interesuje mnie gleba, z której wyrasta ludzki los, zarówno indywidualny, jak i zbiorowy; gleba rozumiana też całkiem dosłownie, jako kawałek ziemi, na której ktoś się urodził i ukształtował. Mieszkańcy Liścisk są osiadli, choćby dlatego, że Żydzi w Cesarstwie Rosyjskim mieli ograniczone możliwości przemieszczania i osiedlania się, więc ten kawałek ziemi, do którego są przywiązani, wywiera na nich silny wpływ i determinuje ich los. Zwłaszcza że przywiązanie do ziemi ma tu silną sankcję kulturową i religijną: opuszczenie zamkniętej sztetlowej społeczności często było traktowane jako zdrada, zwłaszcza gdy Żyd opuszczał swój sztetl nie po to, by zamieszkać w innym, sąsiednim, lecz po to, by np. zostać chasydem, kształcić się w szkołach świeckich lub, nie daj Boże, wychrzcić się. W języku jidysz istnieje na to słowo „apikojres”, czyli odstępca – to ciężka obelga. Moi bohaterowie na różne sposoby sobie z tym geograficzno-kulturowym przywiązaniem radzą.

Czy gdyby z jednej strony postawić golema z żydowskich legend jako wykonawcę woli swojego stwórcy, jak na przykład w opowiadaniu Singera, a z drugiej Golema XIV u Lema, to czy pomysł z powieści znajdowałby się gdzieś pomiędzy?
Postać golema już od wieków niesie w sobie napięcie: niby to ludzki twór, stworzony, by być człowiekowi posłuszny, ale zawsze istnieje groźba, że się zbuntuje i usamodzielni. Pewnie dlatego legenda o golemie jest tak trwała i tak mocno zadomowiła się w naszej świadomości, opuściwszy macierzysty grunt kultury żydowskiej. Dla Żydów golem jest dziś mitycznym obrońcą, dla nie-Żydów raczej obcą i groźną istotą, która może się zbuntować, ale obie te jej potencje są w niej zawarte od kilkuset lat. Singer w swojej książeczce opracował temat doskonale już znany, nie dodał wiele od siebie; Lem właściwie także, sięgnął po prostu po zlaicyzowany wariant tej legendy, po jej nowoczesną interpretację. Mnie bardziej interesowały korzenie legendy o golemie, a z jej ujęć bardziej współczesnych głównie te metafizyczne, jak z dramatu H. Lejwika „Golem”.

Często się zastanawiam, ile jest tłumacza w przekładzie. Jakie są pana pryncypia w pracy translatorskiej?
W tekstach non-fiction tłumacz musi się schować maksymalnie. Tekst ma być czytelny. W przypadku literatury pięknej licencja tłumacza jest dużo większa. Moją zasadą jest, aby tłumaczenie było pięknym tekstem literackim w języku polskim. To brzmi prosto, ale z tym się wiąże szereg szczegółowych decyzji. Nie boję się, na przykład, delikatnie poprawić autora na drobnym poziomie, np. powtórzeń, szyku. Wiadomo, że nie tłumaczy się zdanie po zdaniu, słowo po słowie, średnika po średniku, natomiast tłumacz powinien mieć na względzie to, żeby ten tekst pięknie się czytał po polsku. Wierność tekstowi jest podrzędna. Ja miałem taką przygodę, tłumacząc Lovecrafta, który jest pisarzem wymagającym, a zarazem czułem się tam dosyć wolny, bo musiałem sam skonstruować język dla niego. To wymagało ode mnie podjęcia decyzji, jak wtedy pisałby Lovecraft po polsku. Albo zdecydować kiedy, tzn. gdy tworzył w oryginale, czy teraz? To szereg decyzji.

Ponownie wrócę do naszej rozmowy sprzed dwóch lat. Już po wyłączeniu mikrofonu mówił pan o swojej pracy nad tłumaczeniem Arthura Machena, opisując ją słowami: „Teraz folguję sobie przekładem tego, na co mam ochotę, co mi sprawia przyjemność”.
Machen to walijski pisarz z przełomu XIX i XX wieku, jeden z moich ulubionych autorów. Wówczas poświęcałem mu czas nawet kosztem swojego pisania. Tłumaczenie tekstów, które się uwielbia, które się chce przetłumaczyć, aby czytelnicy mogli to przeczytać, choćby miało być ich niewielu, a w przypadku Machena zapewne tak będzie, to jest swego rodzaju misja. Choć znaleźć wydawcę dla książek, które nie będą się cieszyć dużą poczytnością, nie jest proste.

Wydaje mi się, że „Wzgórze przyśnień” w pana przekładzie podoba się czytelnikom. Proszę opowiedzieć o pracy nad tą powieścią.
Praca nad „Wzgórzem przyśnień” była częścią większego projektu, do którego należy także Machenowski numer „Literatury na Świecie”, jeśli więc komuś się ta powieść podoba, koniecznie powinien sięgnąć także po ów numer. Nie był to debiut Machena po polsku, parę lat temu ukazał się wybór jego opowiadań, całkiem reprezentatywny i nieźle przełożony, choć inaczej niż ja to robię, mniej wiernie i w nieco innej stylistyce. Nie traktowałem jednak tamtych przekładów jako punktu odniesienia, choćby negatywnego, bo przeczytałem ich niewiele, raptem dwa-trzy opowiadania; całego Machena, jakiego znam, poznałem z lektury oryginałów. Działałem tak, jakbym był tu pionierem.
„Wzgórze przyśnień” jest powieścią jak na twórczość Machena specyficzną: autor pisał ją długo – jak na dość krótki jednak utwór – i z ogromnym mozołem, ale mimo tego, a może dzięki temu, jest ona niezwykle spójna i zwarta, napisana jakby na jednym długim oddechu, hipnotyzująca. To absolutny majstersztyk stylistyczny, jeden z najpiękniejszych utworów prozą, jaki czytałem w języku angielskim. Dzięki temu praca nad przekładem poszła mi szybko: przez tę powieść po prostu się płynie, jak jakimś statkiem pijanym przez niesamowite morza. Sądzę, że to jeden z lepszych moich przekładów, no ale to już nie mnie oceniać. Zrobiłem go mocno intuicyjnie, odruchowo, bez uprzedniego namysłu teoretycznego: jak to zrobić, a czemu tak, może by jednak inaczej; nie odwoływałem się też do żadnych konkretnych kontekstów w literaturze polskiej. Styl, w jakim przetłumaczyłem „Wzgórze przyśnień”, jest stopem, w którym zawiera się cała moja dotychczasowa kultura literacka, nie umiem wyodrębnić w nim elementów składowych. Choć gdyby pogrzebać, najwięcej znalazłoby się pewnie wpływów stylistyki z przełomu XIX i X X wieku.

Czy tłumacząc, szuka pan wydawcy, zachęcając do pomysłu, czy raczej ci ostatni pana znajdują?
Wydawców trudno jest zainteresować czymś, co chciałoby się zrobić samemu. Jednak zdarzają się wydawnictwa, które są zainteresowane pisarzami nieoczywistymi, zapomnianymi, dziwnymi, niekomercyjnymi. To są zazwyczaj małe niezależne oficyny. To naprawdę świetna kategoria wydawnictw, które nie są nastawione na zysk.

Po pierwszych kilkudziesięciu stronach lektury „Golema” pomyślałem o powieści: to stary, dobry Płaza. Przeczytałem ją z przyjemnością w ciągu jednego dnia. Przyznam jednocześnie, że chętnie poznałbym innego Macieja Płazę – pisarza. Innymi słowy, nad czym pan pracuje jako prozaik i tłumacz?
Och, niech pan mnie jeszcze nie skreśla… Mam pomysły na – lekko licząc – cztery następne książki. To dopiero początek. Nie czuję jako pisarz najmniejszego znużenia i wyczerpania. Pracuję teraz nad różnymi rzeczami, ale, proszę wybaczyć, za wcześnie jeszcze, by o nich mówić: a nuż znowu ktoś zacznie mi wypominać, że nie napisałem tego, czego oczekiwał! Tłumaczenia również szykuję ciekawe. Cierpliwości.

Autor: Rozmawiał Adam Słupski