Niedziela, 30 kwietnia 2017
Fragment książki

Książka „Konwicki –cudzoziemiec tranzytowy” Lidii Sadkowskiej-Mokkas ukazała się nakładem wydawnictwa Bellona

Bywało, że podczas podróży oraz spotkań „w wielu dziwnych miejscach na świecie” nie pytano Konwickiego o żonę, córki czy zaprzyjaźnionych kolegów literatów, sytuację polityczną w Polsce, ale o Iwana. A w latach pustych sklepowych półek z zagranicy płynęły niejednokrotnie dowody wdzięczności dewizowych czytelników – paczki z kocimi przysmakami.

Kiedy w 1969 roku Iwan przybył do Warszawy, najpewniej w tekturowym pudełku lub jakiejś bliżej niezidentyfikowanej torbie, za sprawą Marysi Iwaszkiewicz, starszej córki Jarosława, miał zaledwie trzy lub cztery miesiące. Mały, szary, z ciemnymi pręgami, pokraczny, z długimi łapami, przeciętnej aparycji dachowiec nie zachwycał urodą. Nikt nie mógł w nim dostrzec skrajnego kociego indywidualisty czy późniejszego bohatera wielu książek i wspomnień. I w ten oto sprytny sposób Marysia Iwaszkiewicz, znając siłę nalegań córek Konwickiego, a także wykorzystując chwilową bezradność rodziców wobec dziecięcych żądań, wprowadziła do mieszkania przy Górskiego dzikiego sublokatora.

Już wkrótce po przybyciu, chcąc zapewne wywrzeć spektakularne wrażenie, zwrócić na siebie uwagę, a przede wszystkim zamanifestować, kto tutaj niebawem przejmie domowy rząd dusz, niespodziewanie… zaginął. Na nic zdały się desperacko ponawiane poszukiwania przez strapionych rodziców, którzy przed przybyciem córek do domu, powodowani strachem przed wymówkami o niedopilnowanie, usilnie próbowali odnaleźć nieszczęśnika. I nagle eksplozja radości z odszukania słodko śpiącego Wańki w fałdach narzuty na łóżku w pokoju starszej córki Marysi oraz niekończące się, pełne euforii okrzyki całej rodziny: „Ty, ty brzydki, ty kochany, najukochańszy, maleństwo słodkie, jak ty mogłeś, ale dobrze, że już jesteś, och najdroższy, gdzie jest mleczko, och, och…”. […]

Nawet w okresie swojego najwcześniejszego „dziecięctwa” Iwan nie przypominał słodkiego koteczka z bajeczek dla dzieci. Za to „był pełen powagi, godności i dobrego mniemania o sobie. Patrzył z  angielską flegmą na nasze przymilne wygłupiania się, czasem bez wielkiej emocji karcił nas łapą z wciągniętymi pazurami”. Carsko władczy, istny „Iwan IV Groźny”. Chwilami wydawał się  demoniczny, a jego połyskujące wszystkimi od cieniami zieleni ślepia mogły wskazywać na kontakt z nadprzyrodzonymi mocami. Wraz z upływem czasu ogromniał i uzewnętrzniał coraz bardziej tygrysią, dziką, swawolną naturę. […]

W „Kalendarzu i klepsydrze” ze szczegółami, co prawda mocno fabula ryzowanymi, opisał Konwicki walkę Dawida z Goliatem. A raczej obdarzonego nadludzkimi siłami Samsona z lwem. Drastyczny moment, kiedy niesforny Iwan musi ponieść karę za niecną sprawkę – pozostawienie mokrego śladu w miejscu do tego nieprzeznaczonym:
W milczeniu, ale z zawziętością biorę drapieżnika na ręce. Zaczyna się przymilać  z pogróżką. Niosę go jakby nic i raptem schylam się nad podłogą, obalam bestię na bok i wtykam pysk do kałuży.  Wyrywa się z potężną siłą. Chce stanąć na nogi w pozycji, która daje mu przewagę. Ale ja go wtedy podrywam znienacka do góry, niosę kolczastego jak jeża do drugiego pokoju i chcę go rzucić na  tapczan, a on w tym momencie jak nie wbije się trzema łapami w mój brzuch, jak nie rozerwie czwartą łapą mojej ręki.

Z każdą upływającą minutą sytuacja stawała się coraz bardziej dramatyczna, a kolejnych zdań opisu nie powstydziliby się najzagorzalsi zwolennicy turpizmu, bo oto: „Sikając krwią, z wnętrznościami na wierzchu, biegnę do apteczki szukać jodyny. Potem opatruję straszne rany pod oknem. Buteleczka z jodyną wypada na parapet. Cały parapet zalany i nikt już nigdy tych plam nie zmyje”.

Iwan, wyniosły tyran domowy, „rozwydrzony bydlak” i „egocentryczny cham”, pogromca wróbli, panoszący się w mieszkaniu przy Górskiego, tylko z pozoru sprawiał wrażenie nieustraszonego  bohatera. W rzeczywistości miał swoje lęki i fobie. Szczególnie nie lubił mężczyzn z wielkimi torbami lub pakunkami. Kocia wyobraźnia najwyraźniej produkowała najmroczniejsze historie. Z czasem strach eskalował i sprawił, że Iwan panicznie bał się najpoczciwszego na świecie, zawsze uśmiechniętego hydraulika. W takich niejasnych sytuacjach Wańka tracił rezon i przeistaczał się z władczego kocura w zalęknioną białą myszkę, a w obawie przed niechybnie czyhającym na niego niebezpieczeństwem chował się, „w najdalszym zakątku”, czyli pod łóżkiem Ani. Młodsza córka Konwickich miała do Iwana szczególną słabość i on, wykorzystując swoją przewagę, w obcowaniu z nią na wiele sobie pozwalał.

Kiedyś żona zobaczyła, że kot wściekle gryzie Anię, naszą córkę, w przegub ręki. Skóra pęka, krew sika, a dziecko nie cofa dłoni z pyska drapieżnika i przygląda się spokojnie jego bestialstwu. – Aniu, dlaczego pozwalasz rozszarpywać rękę? – strofuje żona. – Mamo, niech Iwan też ma coś z życia – powiada wyrozumiale Ania. (…)

Za sprawą Iwana zasilił Konwicki nie tak małe przecież grono twórców-kociarzy na czele z Ernestem Hemingwayem, który w domu w Key West na Florydzie nie tylko dzielił życie z chórem czterdziestu mruczących przyjaciół, ale, co więcej, kupił im krowę, aby codziennie miały dostęp do świeżego mleka. W kraju też nie brakowało kociarzy. Kopenhaska Bukasia Iwaszkiewiczów, z okresu poselstwa Jarosława w Danii, prawie „siostra” Marysi i Tereski, stała się nie tylko wdzięczną „autorką” listów pisanych ku uciesze córek z „Kocienhagi”, ale przede wszystkim niezmiernie inteligentną bohaterką „Kociej książeczki”. Iwan, podobnie jak kiedyś jego duńska koleżanka Bukasia, doczekał się literackiej gloryfikacji w książeczce zakochanych w jego kocim jestestwie  właścicieli, Danuty i Tadeusza Konwickich, „Dlaczego kot jest kotem”. Jak tłumaczył później pisarz, celowo „bez znaku zapytania, ponieważ wiemy, dlaczego kot jest kotem”. Ta piękna, napisana z sercem i ilustrowana akwarelowymi malunkami żony opowieść o niezwykłych przygodach kota Wańki zaczyna się intrygująco:

Kot Iwan śpi smacznie na fotelu. Kot Iwan, zwany przez przyjaciół Wanią, śni sobie bardzo przyjemny sen. Oto co się dzieje w tym bardzo przyjemnym śnie:  w wielkiej wspaniałej sali pałacu na  tronie siedzi stary król albo może nawet cesarz. A na kolanach królewskich a nawet może cesarskich drzemie sobie kot Iwan, zwany przez przyjaciół Wanią. Kot Iwan drzemie leciutko, bo jednym okiem i to okiem lewym przygląda się składaniu darów. […]

Podczas rozmów Iwan niejednokrotnie towarzyszył panu, wskakując na kolana i domagając się nieustannej adoracji. Na przełomie wiosny i lata 1984 roku, podczas rozmów ze Stanisławem Beresiem, Iwan ani na chwilę nie odstępował swojego pana. W trakcie jednego ze spotkań żywo zareagował na wątek o Gombrowiczu i Dygacie „dzieckiem podszytymi”. „Oooo! Bardzo ciekawe, Iwan będzie wchodził Panu na kolana – uprzedzał grzecznie Konwicki swego interlokutora. Proszę go teraz pogładzić. [Iwan zapiszczał] Wstyd! Zamiast zamiauczeć pełnym głosem wydajesz z siebie takie starcze skrzypy! Wróćmy do tematu”. (…)

W apogeum kryzysu, kiedy jedzenie zdobywa się na kartki, a na sklepowych półkach królują butelki z octem, kotu Iwanowi, ważnemu i żarłocznemu „kosmicie”, „odzianemu w pręgowane futerko”, należało odstąpić swoją porcję mięska czy uraczyć jego ulubionym pasztetem drobiowym o wdzięcznej nazwie „Bobo”. Odnaleźć w substytutach dawne smaki, stworzyć namiastkę domowego  dobrobytu. A wcześniej wysyłać posłusznych domowników do długich, niekończących się kolejek po ochłapy tego przetrzebionego kryzysem dobrostanu. „Jak mu wytłumaczyć, że nie ma co grymasić, i jeśli się zdarzy karkówka, trzeba jeść karkówkę? Jak mu to opisać, że w sklepach jest najwyżej ocet?” – martwił się we „Wschodach i zachodach księżyca”.

Wańka odznaczał się również, rzadko spotykaną u kotów, empatią i nadopiekuńczością. „Kiedy miałem chore gardło –wspominał z wdzięcznością po latach jego pan – to on mi je lizał. Jeśli mi się zdarzyło w stanie lekkiego upojenia alkoholowego przewrócić i walnąć głową, to też ją lizał, pilnował, żeby się jakieś bakterie nie dostały i żeby pani Konwicka nie zobaczyła, że mąż wrócił  pokancerowany. Przyjacielska troska. Ja się o niego troszczyłem, a on się troszczył o mnie”.

Wańka przejmował zwyczaje domowników i aktywnie, z upodobaniem uczestniczył w ich codziennym życiu. Pewnego dnia zadziwił swojego pana uporem i kocią konsekwencją podczas oglądania filmu. Bo przez nikogo nieprzymuszany, sam z siebie, nagle: „Siadł na stole i przez godzinę czterdzieści minut nie odrywał wzroku od ekranu. Miesiącami zastanawialiśmy się z żoną, co to znaczy, bo film był radziecki, o młodym Leninie. Dlaczego go zachwycił? Tłumaczyliśmy sobie, że może dlatego, że sam nazywa się Iwan, może poczuł jakieś związki, fluidy”. Nie tylko „pochłonął” film o Leninie, ale jeszcze mruczał z zadowolenia.

Iwan odchodził w „pełnym napięciu towarzyskim”. Zatroskany zdrowiem przyjaciela pan zadzwonił w środku nocy po weterynarza, a ten dowiedziawszy się, że chodzi o Iwana, przybył bardzo szybko ze swoją asystentką i ogromnym kufrem pełnym medykamentów oraz chirurgicznych narzędzi. Sytuacja była dramatyczna i niestety nie pozostawiała żadnych nadziei. Kot cierpiał. „I ja się zgodziłem, żeby mu je skrócić, ponieważ od początku mu obiecałem, że nie będzie się męczył” – wspominał ostatnie chwile ukochanego Wańki w rozmowie z Alicją Winnicką. Kiedy wyniesiono Iwana w formie plastikowego zawiniątka, a wraz z nim jego energię, kocią inteligencję, stałą obecność, a przede wszystkim bezgraniczną przyjaźń i przywiązanie, mieszkanie przy Górskiego już nie było tym samym miejscem. Bo przecież, parafrazując słowa wiersza Wisławy Szymborskiej „Kot w pustym mieszkaniu”:

Umrzeć – tego się nie robi panu.
Bo co ma począć pan
W pustym mieszkaniu.

„Nie wiadomo, co stało się z nim po jego odejściu – przywołuje Konwicki w „Pamflecie na siebie” możliwe hipotezy – może się przeinkarnował w niemądrego męża stanu albo w bezmyślną stonogę”. A może, co stano wiłoby znacznie atrakcyjniejszy wariant jego pozaziemskiej egzystencji, „w pozycji imponującej, z uniesionym i wyprostowanym ogonem, krąży w kosmosie i łapie komety za złociste warkocze”.

Źródło: Magazyn Literacki KSIĄŻKI 4/2017