Piątek, 25 października 2019
Rozmowa z Hubertem Klimko-Dobrzanieckim

– Właśnie ukazała się twoja najnowsza książka „Złodzieje bzu”. Czytelnicy czekali na nią dwa lata. Przyzwyczaiłeś ich do krótszego czekania. Dlaczego tym razem trwało to dłużej?
– Ja się nie tylko literaturą zajmuję. Jeżdżę na rowerze. Jak wiesz, to jest bardzo czasochłonne zajęcie. Piszę między pedałowaniem a innymi przyjemnościami i obowiązkami. Nie piszę na czas. Moje książki nie są aż tak wyczekiwane przez czytelników jak pielgrzymka papieża. A poza tym niech młodość się wyszumi. Słyszałem, że jest taki jeden w Polsce, który stuka po trzy, cztery 500-stronicowe książeczki rocznie. Chłód ma na nazwisko, czy jakoś tak z zimnem to nazwisko ma powiązane. Rzeczywiście, minęły właśnie dwa lata od wydania mojej ostatniej książki, zbioru opowiadań pt. „Dżender domowy i inne historie”. Dwa lata to dobry odstęp.

– Zaczynasz swą książkę słowami: „Tatko o dwie głowy był wyższy od mamy. Topola i jabłonka”, dużo jest w niej odniesień botanicznych. Skąd bez w tej powieści?
– Na studiach nazywali mnie „Mister Botanical”. Interesowała mnie przyroda. Drzewa, krzewy, a w szczególności trawa.

– Kto kradnie bez i dlaczego?
– Nie mogę spojlerować. To się zawsze źle odbija na sprzedaży.

– Jak narodził się pomysł na książkę? Jaką ma genezę?
– Pomysł narodził się 32 lata temu. Tylko w tamtym czasie nie potrafiłem pisać książek. Musiałem się dokształcić. Wtedy, dawno, dawno temu, na Dolnym Śląsku poznałem pierwowzory literackie. Proces inkubacji był więc bardzo długi. Ale nareszcie przeżyliśmy poród i dziecko trafia do rąk czytelników.

– Historia, którą opisujesz rozciąga się przez kilka dziesięcioleci i obejmuje okres, którego nie znasz z autopsji oraz ten, w którym już żyłeś. Czy opisywanie nieznanych czasów było literacko trudniejsze? A może było na odwrót?
– Żyli i jeszcze żyją ludzie, którzy tamte odleglejsze czasy pamiętają. Pozwolili mi z siebie czerpać. Przemyślane pisanie nie jest moim zdaniem aktywnością łatwą.

– Czytając „Złodziei bzu”, miałem wrażenie, że to prowadzona w pierwszej osobie gawęda i że nawet bardziej niż przeczytać, chciałbym ją usłyszeć. Potwierdziło się to zresztą podczas pierwszego czytania w Warszawie. Świetnie się tę książkę słucha, niczym pieśń. Czy taki był twój zamysł podczas pisania?
– Ja tę książkę pisałem „na głos”. Proponuję też tak ją czytać. Być może wydanie audiobooka nie byłoby złym pomysłem, choć żałuję, że pan Hańcza od dawna nie żyje, przeczytałby ten tekst znakomicie.

– Czy mógłbyś wskazać literackie inspiracje tej książki?
– Przemówienia Wojciecha Jaruzelskiego, Lecha Wałęsy, Gomułki, Stalina, Lenina, Kwaśniewskiego. Kazania Józefa Glempa i księdza Natanka. A przede wszystkim książki Hrabala, Čapka, Škvoreckiego i Haška.

– Mija niemal dwadzieścia lat od twojego debiutu. Masz już kilkanaście książek na koncie, jesteś doświadczonym, rozpoznawalnym i nagradzanym pisarzem. Jak pisało się tę książkę? Czy były momenty zawahania, chwile przestoju, wątpliwości?
– Z każdą następną książką czuję się jak przed debiutem.

– Czy uważasz, że historia jest dobrą nauczycielką?
– Gdyby tak było, Polska radziłaby sobie lepiej niż Szwajcaria.

– „Pisarz osobny”. Czy podpisujesz się pod takim określeniem?
– Poproszę o następne pytanie.

– Na koniec sztampowe, ale nieodzowne pytanie. Jakie dalsze plany literackie? Czy już nad czymś pracujesz?
– Obecnie pracuję nad sobą. Jak się coś napisze, to będę to chciał wydać, rzecz jasna, ale mam takie podejście, że każda ostatnia książka może być właśnie ostatnią. Nie odczuwam przymusu pisania. Lekarze psychiatrzy mówią, że to oznaka zdrowia psychicznego.

Autor: Rozmawiał Piotr Milewski