Nie należy ufać autorowi, który mówi, że nie chce być sławny i bogaty. Tak samo nie należy ufać własnej matce wierzącej w nasz talent, psu, kotu, kanarkowi, wydawcy, gwiazdkom na Lubimyczytać.pl, recenzjom w internecie, blogerom, recenzentom i wartym kilkadziesiąt tysięcy złotych pakietom reklamowym w Empikach. W ogóle najlepiej nie ufać nikomu. A jak się nie daj Boże sprzeda te kilkanaście tysięcy egzemplarzy dzieł własnych, do tego samodzielnie, lepiej natychmiast spakować manatki i zejść do wydawniczego podziemia. Miałam strasznie brudne buty i było mi bardzo gorąco. A przecież był styczeń, zimno jak diabli. Jak sobie dziś o tym myślę, w ogóle nie rozumiem, po co ja tam, do tego dystrybutora papieru, mającego siedzibę za siedmioma górami, pięcioma lasami i o jedną przejechaną stację kolejki za daleko, polazłam. Owszem, mając na stanie około 1481 egzemplarzy książek (dziewiętnaście sprzedało się jak ciepłe bułeczki), liczyłam na to, że zejdzie ten nakład w mgnieniu oka, i raz, dwa, a już będzie dodruk, i to jaki, ho, ho! No to jak miałam nie pojechać negocjować cen papieru? No jak? No przecież chyba każdy normalny, zdrowo myślący o sukcesie początkujący autor i wydawca w jednym postąpiłby tak samo. Nieważne, że łaskawa pani, z którą byłam umówiona, spojrzała na mnie, coś tam pomemłosiła pod nosem, i życząc mi powodzenia, zawinęła kiecę i odeszła w siną dal. Nie ważne, że zużyłam w toalecie cały papier toaletowy i ręczniki, a buty nadal pozostawały brudne. Ważne, że wychodząc, nim zamknęłam drzwi, powiedziałam sobie – ja tu jeszcze wrócę. Tym razem akurat chyba był już luty, dalej ciągle jeszcze zimno jak diabli. W tych butach co ostatnio, znów odstawiona jak się patrzy, pognałam niczym strzała do bardzo, bardzo wpływowej dyrektorki, bardzo, bardzo, znanego wydawnictwa. Ta właśnie dyrektorka, kilka lat wcześniej wyciągnęła do mnie bardzo, bardzo pomocną dłoń, ale mojej książki nie wydała. Teraz więc z nadzieją zawiozłam jej egzemplarz, no bo, przecież, teraz jestę autorę, jestę wydawcą, jest sukces, będzie sława! Bardzo, bardzo miła pani dyrektor wzięła do ręki egzemplarz „Ani żadnej rzeczy”, wolniutko popijając kawę, obejrzała z miną wyrażającą coś na kształt współczucia i wydała wyrok – to się nie sprzeda. Dopiero kiedy wyszłam, uświadomiłam sobie, że ta bardzo, bardzo miła pani nie zaproponowała mi nawet szklanki wody. I nie oddała książki, która pewnie wylądowała w koszu. I tu znów, ważniejsze od wszystkiego innego jest to, co powiedziałam sobie, wychodząc – ja tu jeszcze wrócę. Teraz to marzec, marzec jak nic, bo wspominając, czuję zapach wiosny. W domu pod Monachium zbierałam z podłogi czyjeś brudne gacie. Przyjechałam na próbę, mając nadzieję, że dam radę zarobić tu na utrzymanie wydawnictwa w Polsce. Sprzątając domy i mieszkania bogatych Niemców, powiedziałam sobie jedno – już nigdy nie chcę tu wrócić. I właśnie ta chwila stała się początkiem przygody, która – na dobre czy złe – trwa do dziś. A więc tak. Nazywam się Sandra Borowiecka, od trzech lat wydaję swoje książki, dwie pod pseudonimem S.M. Borowiecky, trzecią pod nazwiskiem. W niecały rok sprzedałam ich samodzielnie kilkanaście tysięcy, plus kilka tysięcy e-booków. Tego tekstu w ogóle by nie było, gdyby nie to, że za kilka dni skończę 30 lat. W najgorszym razie poczytacie tu państwo wynurzenia starej panny, która żyjąc z dwoma psami, kotem i własnymi książkami, przylazła do redaktora naczelnego, mówiąc: „Panie, daj mi pan rozkładówkę”, a ten biedny człowiek, zdjęty litością, odpowiedział: „OK”. W najlepszym – to, o czym piszę, stanie się przyczynkiem do dyskusji nad sytuacją na rynku wydawniczym w naszym kraju. Bo o tym, że to wszystko rypnie na łeb, na szyję, i to lada moment, jestem przekonana. Każda bańka, każdy wrzód, musi kiedyś pęknąć. Ja, za pozwoleniem, wpadłam tu na chwileńkę, żeby tylko nakłuć. Nie, …