Jestem utopistą Rozmowa z Janem Rodzeniem, kierownikiem Klubu Księgarza – Od lat zmagasz się z zapewnieniem bytu prowadzonemu przez siebie Klubowi Księgarza. Jak opisałbyś jego sytuację na dzisiaj? – Bez zmian. – Czyli jest źle? – Najlepiej, jeśli pozwolisz mi przytoczyć historię klubu, dzięki której dojdziemy do obecnej jego kondycji. Klub obchodzi w tym roku prawdopodobnie 50-lecie swojego powstania. – Dlaczego prawdopodobnie? – Bo w klubie nie zachowały się żadne dokumenty na temat jego początków. A ludzie, z którymi rozmawiam, nie umieją przypomnieć sobie okoliczności. Mam nadzieję, że po lekturze tej rozmowy zgłosi się ktoś, kto to pamięta. Do stanu wojennego klub był prowadzony przez związek zawodowy pracowników Państwowego Przedsiębiorstwa „Dom Książki”. Był finansowany przez związek i jemu podlegał, a nie samemu PP „DK”. Związek był także najemcą klubu od miasta. W stanie wojennym wszystkie związki zawodowe zostały zawieszone, wskutek czego administrowanie placówką przejął „Dom Książki”, żeby nie stracić znakomitego lokalu. Ponieważ jednak przedsiębiorstwo przeżywało problemy finansowe, trudno było utrzymać cztery i pół etatu pracowników klubu i zredukowano je do jednego. Sytuacja taka trwała do roku 1987, klub był właściwie uśpiony. Nieco ożywienia wprowadziła powołana we wrześniu 1985 roku Warszawska Premiera Literacka, w czym uczestniczyłem jako dyrektor Warszawskiego Ośrodka Kultury. W tym samym 1987 roku nieomal doszło do utraty przez „Dom Książki” pomieszczeń, w których mieścił się klub, na rzecz mającego tu stanąć lokalu gastronomicznego. Na szczęście decyzję tę wstrzymał ówczesny wiceprezydent do spraw kultury, Michał Szymborski. Żeby ożywić działalność klubu, dyrektor „Domu Książki” zaproponował mi pracę. – Dlaczego się zgodziłeś? – Dostałem lepsze warunki finansowe, poza tym było to nowe wyzwanie. – Udało ci się mu sprostać? – Nie mnie to oceniać, ale chyba tak. Z całą pewnością klub powrócił na kulturalną mapę Warszawy, co można było zmierzyć liczbą spotkań autorskich, których odbywało się coraz więcej. Powróciliśmy do tradycji „czwartków literackich”, ale tych było za mało w tygodniu i wieczory literackie odbywały się prawie codziennie. Oczywiście, lokal został wyremontowany. – Kto dał na to pieniądze? – Klub w całości był utrzymywany przez „Dom Książki”. Wymieniliśmy instalację elektryczną, naprawiliśmy podłogę, kupiliśmy pluszowe kotary, z którymi też wiąże się ciekawa anegdota, ponieważ do dyrektora szyjących je zakładów Runotex z Kalisza – jako jedynych w kraju – dotarłem dzięki swojemu koledze z tamtejszego Wojewódzkiego Domu Kultury. Problem polegał na tym, że na warszawski rynek trafiało miesięcznie czterdzieści metrów takiego materiału, reszta szła na eksport. A my go potrzebowaliśmy… pięćset! – I co dalej? – I kolega pomógł. Pojechaliśmy do Kalisza z koleżanką, dyrektorką nieistniejącej już księgarni Universus, zabierając trochę poszukiwanych książek. Ona kupiła materiał bordowy, a ja – ten, co jeszcze tu wisi. [śmiech] – Wróćmy do losów klubu… – Po objęciu przeze mnie jego sterów bywały dni, że odbywało się więcej niż jedno spotkanie autorskie dziennie, które potem przerodziły się w promocje książek. Bo na początku czegoś takiego jak one nie było. – Jak to? – Wcześniej promocji nie trzeba było organizować, bo zanim dobra książka trafiła na rynek, to już jej właściwie nie było. Taki był głód słowa pisanego. Dopiero później trzeba było walczyć o rynek. I my te promocje zaczęliśmy organizować jako pierwsi. – Dobrze wspominasz tamten okres? – Dobrze. Wspierały nas władze samorządowe, wspierał istniejący przy ministerstwie Fundusz Literatury. Potem nastąpił jednak przełom epok. Jako instytucję reżimową zlikwidowano RSW „Książka-Prasa-Ruch”, to samo zaczęło się mówić o naszym właścicielu. Wtedy wymyśliliśmy z Janem Przybyszem, ówczesnym szefem PP „DK”, przepisanie umowy najmu na Stowarzyszenie Księgarzy Polskich. Wiadomo – „Domy Książki” mogą przestać istnieć, ale stowarzyszenie będzie zawsze. Było to o tyle proste, że klub pozostawał formalną siedzibą zarządu okręgu warszawskiego SKP od …