Cenzura książek w PRL-u miała różne oblicza. Przypominała niekiedy panienkę, której nieprzewidywalne zachowania przyprawiały adoratorów o bóle głowy i załamania nerwowe, wystawiając ich cierpliwość na ciężką próbę. Zarówno autorzy, jak i redaktorzy wydawnictw musieli podejmować czasem akrobatyczne wręcz działania na tekstach, żeby przejść przez temat będący na zakazanym, kiedy ominięcie go było niemożliwe. W 1958 roku, a więc na fali październikowej „odwilży”, wydawnictwo MON wypuściło na rynek publikację zaskakującą, chociaż wielce obiecującą w kontekście politycznych przemian, a mianowicie obszerną monografię II wojny światowej pióra angielskiego generała i historyka wojskowości, mającego opinię komunożercy, J.F.C. Fullera. Po stalinowskiej posusze, kiedy zakazane było niemal wszystko, co zachodnie (literaturę amerykańską reprezentowali wówczas tylko Jack London i Sinclair Lewis), obecność na księgarskich półkach wroga państwa radzieckiego wzbudzała z jednej strony zdumienie, a z drugiej nadzieję na wolnościowe trendy. Tłumacząc w krytycznym wobec autora wstępie polską edycję tej książki, gen. bryg. Jan Drzewiecki uznaje ją jednak „za słuszną”, gdyż „zapoznaje ona obiektywnie i bezstronnie z poglądami jednego ze znanych burżuazyjnych pisarzy wojskowych i pozwala czytelnikowi samodzielnie je ocenić i wysnuć z nich właściwe wnioski”. Brawo! Można by pomyśleć, że to jaskółka pluralizmu i zachęta do wyrabiania sobie własnego zdania! Byle tak dalej! Istotnie, w przypadku tej jednej (i jedynej) pozycji cenzura uśmiechnęła się promiennie, dając daleko idącą nadzieję na udany związek. Ale był to meteor (ach, jak to pasuje do tytułu tego cyklu!), który „zabłysnął i… znikł”, gdyż „nie należał do żadnej z klik”, jak napisał niezrównany fraszkopisarz mistrz Sztaudynger. Narciarze z koktajlami dla Mołotowa Zajrzyjmy do książki Fullera, do rozdziału „Klęska Polski”. Pisząc o działaniach militarnych z 17 września 1939 roku, autor stwierdza: „W tym dniu bez wypowiedzenia wojny wojska rosyjskie przekroczyły wschodnią granicę Polski”, ale znacznie więcej na temat ZSRR i jego metod znajdujemy w rozdziale kolejnym, zatytułowanym „Kampania rosyjsko-fińska”. Poczytajmy: „Rosja wtargnęła do Finlandii. Była to wojna 180-milionowego narodu przeciwko narodowi 3,5-milionowemu, trwała jednak pięciokrotnie dłużej aniżeli kampania polska. Siły rosyjskie były olbrzymie – fińskie zaś nieznaczne”. Fuller opisuje brutalne i bezwzględne działania Sowietów przeciwko małemu narodowi skandynawskiemu, który „od samego początku zadawał nieprzyjacielowi tak poważne straty, że Rosjanie zdwoili siłę bombardowań ludności cywilnej, sądząc, że w ten sposób złamią ich morale”. Czytamy między innymi o fińskich narciarzach stawiających czoła radzieckim czołgom, grzęznącym w zaspach śnieżnych na leśnych drogach. Czołgi płonęły od koktajli Mołotowa, a raczej „dla Mołotowa”, jak je Finowie ochrzcili, ciskanych w pancerze przez niewidocznych na tle śniegu żołnierzy ubranych w białe kombinezony, śmigających na nartach wokół sowieckich jednostek pancernych. A czołgi z czerwoną gwiazdą łatwo się zapalały, gdyż były „nieopisanie brudne i pokryte smarami”. W innym miejscu, już w części …