Kiedy postanowiłem sprzedać Polskę za złotówkę, wujka Pawła bolał ząb, nasz pies Doggie latając dookoła, próbował sobie ogryźć ogon. Ja zwichnąłem wskazujący palec i czułem się niczym złamana linijka, a manewry wojskowe Odra 68 przedłużyły się aż poza Noc Świętojańską. Rano jak zawsze nie było wody, to znaczy była, ale tylko do drugiego piętra, a potem trzeba było ją nosić wiadrem. Ale mama mówiła, że to nic w porównaniu z okupacją, gdy chodziło się do studni pod ostrzałem, a kule latały tam i z powrotem, jak dziadek Marian, kiedy miał rozwolnienie. Przyniosłem więc wodę, bo była moja kolej albo, jak mówił sąsiad, pan Karol, „jestem już na tyle duży, żebym zaczął się uczyć dorosłego życia”. Wcale mi się nie podobało, że nauka dorosłego życia wymaga tyle fizycznej siły i ciągłego noszenia wiadra z wodą. Jak nam powtarzano ciągle w szkole, żyliśmy w kraju szczęśliwych ludzi, o których państwo troszczy się i dba. Bo my jesteśmy ludzie pracy w odróżnieniu od tych, co nie pracowali, czyli „niebieskich ptaków” albo emerytów. Nalałem wody, chlapiąc na lewo i na prawo. Szkoda, że nie było na tyle zimno, aby można było urządzić na środku kuchni lodowisko. Włożyłem bolący palec pod wodę i przyglądałem się, jak skóra zmieniała kolor, a bąbelki wody przyczepiały się do niego, jakby chciały uratować go przed zatonięciem. – Możesz już skończyć z tą zabawą – krzyknęła zniecierpliwiona mama, zerkając to na mnie, to na patelnię, na której smażyła właśnie jajecznicę. Nigdy nie udało mi się zrobić jednej rzeczy do końca, tak więc gdy wycierałem ręce, to ubzdurałem sobie, że palcami u nogi schwycę ścierkę i wytrę nią przy okazji podłogę. Oczywiście jak zawsze, gdy zaplanuję sobie, że zrobię coś bardzo dokładnie, to wychodzi zupełnie odwrotnie. Zachwiałem się na śliskiej podłodze i wpadłem do miski z wodą lub jak śliwka w kompot. Tyle, że kompot można wypić, a tu bryzgi chlusnęły prosto na kuchnię, powodując, że mama wpierw zabiła mnie wzrokiem, a potem rzuciła we mnie mokrym kapciem, chcąc przy okazji pewnie mnie też kopnąć. I teraz już wiem, po kim to mam… Kapeć wylądował na parapecie, niszcząc doniczkę z geranium, a z przechylonej patelni na podłodze wylądowała jajecznica. Wybiegłem bez śniadania, zgarniając z krzesła tornister i dwa ołowiane żołnierzyki: działonowego z wyciorem w ręku i dobosza z małym bębenkiem. Zawsze towarzyszyli mi w drodze do szkoły. Jeden bębnił mi nad uchem, drugim się drapałem, gdyż ciągle mnie swędziało. Potem zakopywałem je pod grubym dębem w Parku Tysiąclecia i już spokojnie wchodziłem w szkolne mury. Lekcja już się zaczęła, wchodzenie do klasy po dzwonku było już moim stałym repertuarem. Udawałem, że ciężko dyszę, stąd ciągle mówiono mojej matce, żeby zbadała mi serce. Czas ciągnął się niemiłosiernie – tak jak my ciągnęliśmy za włosy Ankę, Baśkę i Ewkę, nasze koleżanki, które siedziały przed nami, gdyż nauczycielka, pani Ostrowska mówiła, że nie może patrzeć na te nasze zakute łby. Schowani za ich plecami nudziliśmy się okropnie, grając w statki lub klasy, ale najczęściej to rzucaliśmy pokruszoną gumką myszką w prymusów i klasowych lizusów. Był koniec kwietnia, wszystko wokół kwitło, nie było jeszcze jeżyn, orzechów i kwaśnych gruszek, stąd zaraz po „lejbach” szliśmy na nasze dzikie wysypisko. Ono i niedokończony dom na końcu ulicy stanowiły w tamtych czasach nasz prawdziwy park rozrywki. Skakaliśmy z pierwszego, a najodważniejsi z drugiego piętra na stertę piasku do momentu, aż nieznośny ból głowy zmuszał nas do położenia się na chwilę na trawie. Potem całą paczką, my osobno i dziewczyny osobno szliśmy na wysypisko, aby zobaczyć, co nowego przywiozły śmieciarki lub okoliczni mieszkańcy. Był rok sześćdziesiąty ósmy. Miałem skończone 11 lat. No, dopiero miałem je skończyć we wrześniu, ale zawsze dodawałem sobie tych kilka miesięcy. Byłem bowiem strasznie nerwowym dzieckiem i od razu chciałem już być pełnoletni. A jak nie wiecie, to wam powiem, że za tym kryły się same przyjemności. Miałbym dowód osobisty, który był przepustką do filmów dozwolonych od osiemnastu lat, moglibyśmy oficjalnie wypić piwo lub palić papierosy, a nie ukrywać się w ruinach cmentarza. Miałbym może samochód i swoje własne pieniądze. Chciałem pracować jak wszyscy z nas. Zastanawiało mnie tylko, dlaczego dorośli po pracy są tacy zmęczeni i smutni. Kiedy my przychodząc ze szkoły, chcieliśmy się z nimi bawić, słyszeliśmy tylko odwieczne: „dajcie nam teraz spokój, idź odrabiać lekcje. Bo inaczej będziesz tak ciężko pracował jak tata Cylka…” Hm, nie wiedziałem, dlaczego mi to ciągle powtarzają. Nie bałem się ciężkiej pracy, zawsze idąc do ogrodu, brałem najcięższe metalowe wiadro i dużą łopatkę. Matka krzyczała wówczas, żebym jej to oddał, bo albo się zabiję, albo będę miał krzywy kręgosłup. Z tym zabijaniem to była wielka przesada. Owszem lubiliśmy, jak leciała nam krew, ale z bólem było gorzej. Ale nikt z nas nie myślał o śmierci czy zabijaniu. No może wtedy, gdy pokazywano nam wojenne plansze i musieliśmy czytać o małym Gawroszu z barykad Paryża. Nasza nauczycielka wyciągała wtedy chusteczkę i mocno wycierała nos, a potem oczy. Naszym ówczesnym bohaterem był Feri Acz z Chłopców z placu broni, bo był silny i miał swoją paczkę, nie to, co ten słaby i płaczliwy Nemeczek. No i co z tego, że był większym bohaterem, jak potem zginął. Babcia powtarzała mi w nieskończoność, tak żebym wbił sobie do głowy, że prawdziwy bohater to martwy bohater. Co prawda kiwając głową, nie rozumiałem tego i wcale mnie to nie bawiło. Bo po co to ginąć, jak po zwycięstwie może być jeszcze fajniej? No i ja mam tego nie dożyć? Babcia wówczas ściszając głos, mówiła szeptem: „Ale tak to jest za komunistów, to oni wprowadzili żywych bohaterów na przykład tej, jak jej tam, pracy socjalistycznej. Ja jako dziecko uczyłam się Gabi tylko o martwych bohaterach”. Zawsze wtedy drobiła moje imię. Bo tak, dali mi rodzice na imię Gabriel. Nie prosiłem ich o to, później sami zobaczycie, ile będę miał z tego powodu kłopotów. Wracając do tego bohaterstwa, nigdy nie pojmowałem tej zależności. Komuniści nie stanowili wówczas dla mnie żadnych wrogów. Pozwalali mi się bawić, przebierali nas na apelu w czerwone chusty i kazali śpiewać Płonie ognisko w lesie, co rozgrzewało nas prawie do czerwoności i po tym to już wcale nie chciało nam się wracać do klasy. Ale teraz myślami byliśmy już na starym poniemieckim cmentarzu i dopiero dzwonek obwieszczający koniec lekcji niczym zimna woda przywracał nas rzeczywistości. Tak jak pana Kurdemola, kiedy żona polewała go wodą ze szlauchu, gdy wracał z baru „Metalowiec”. Tańczył wtenczas dziwnie na dwóch nogach oparty o płot, próbując coś powiedzieć, ale woda zalewała mu usta. Przypominał Chaplina, którego nieme komedie uwielbiałem oglądać w telewizji, w Starym kinie. W tym momencie nawet pięć złotych z rybakiem nie wypędziłoby mnie z domu do kolonialnego sklepu pani Wdówkowej, gdzie królowały marcepan, suszone figi i słodkie mleczne kulki. Gdy przebrzmiały dźwięki ostatniego dzwonka, byliśmy już w połowie drogi na wysypisko. Od cmentarza odcinał nas tylko rów z tłustą czarną wodą pełną smarów z Wojskowych Zakładów Naprawczych. Przeskakiwaliśmy go w biegu, nie patrząc mu w oczy, bo to zawsze kończyło się katastrofą i domowym szlabanem. Ale tym razem rozpędzeni zostawiliśmy go w tyle i ścigając się do upadłego, wpadliśmy z krzykiem do lasku dzielącego nas od starego poniemieckiego krematorium resztek zniszczonego cmentarza. Otoczyła nas dziwna cisza, której bałem się podświadomie i ten, no jakby to powiedzieć, trupi zapach. Wydobywał się z rozkopanych mogił, splądrowanych krypt i grobowców. Te były już z grubsza rozszabrowane, jak mówiła babcia, ale część cmentarza od strony muru krematorium zdawała się być dziewiczą oazą pełną nierozpoznanych jeszcze przygód. Rozpostarłem rękę i udając warkot samolotu, wleciałem między groby, bo tylko tak można było znieść ten wszechobecny fetor. Anna, moja mama, nie lubiła, gdy byłem samolotem, bo nie wiedziała, które przedmioty ma pochować przed pędem moich oburęcznych silników. Wleciałem, jakby kończyło mi się paliwo między splątane gałęzie bluszczu, rycząc jak zarzynany i potknąwszy się o pochylony kamienny krzyż, wylądowałem w pokrzywach. Wyskoczyłem z nich jak poparzony i skacząc jakby goniły mnie wszystkie duchy z Fabrycznej, wpadłem na Cyla i Lutka, przewracając ich na wyryty w metalowej obejmie krzyża napis „Gott mit uns”. Już mieli mnie bić, gdy z sąsiednich krzaków wychynął pan Kurdemol i rzekł, bełkocząc: – Co się tu tak szarogęsicie, szczeniaki? Pierwszy wstał Lutek, otrzepując się z liści i piasku, potem ja i na końcu Cylek. – No my… – zaczął się jąkać Lutek – …tu bijemy Niemca. – odparował. – Pijecie z Niemcem? – spytał niecałkiem trzeźwo? – Co pan, bijemy Niemca! – prawie krzyknął Lutek – A to co innego. Bić Niemca trzeba, ale pić też trzeba! Wówczas nie rozumieliśmy tej przyziemnej filozofii pana Kurdemola, który właśnie próbował stanąć prosto na nogach, opierając się, a właściwie wspinając po konarze platana. – Dooobra chłopaki, pomóżcie mi, a ja wam powiem, co kryją te skrytki – mówiąc, pokazał palcem na mur upstrzony metalowymi skrytkami. Z niektórych wysypywał się ni to szary piasek, ni to kurz. Cylek podszedł do Kurdemola i chwycił go za lewą rękę, potem Lutek podparł go z prawej strony i tak chwiejnym krokiem pan Kurdemol ruszył w kierunku alejki. Siłą rzeczy musiałem iść za nimi. Jego ognisty oddech odganiał komary i uśmiercał muchy w locie, Lutek odchylał głowę, jak tylko mógł daleko, tak że z daleka wyglądał pewnie jakby miał skrzywiony kręgosłup. – W tych skrzynkach, chłopaki, germańcy trzymali prochy swoich bliskich i ukochane przez nich różne przedmioty objęte klątwą. Kto próbował je ukraść, padał jej ofiarą, umierał w męczarniach lub zamieniał się w głaz. Tak mówi Krymhilda. Nie wiedzieliśmy, co to jest ta Krym…coś tam. Bo nie powiedziałem wam, że zanim pan Kurdemol zaczął pić, był kiedyś inżynierem w zakładach Boscha i moja babka nazywała go tym „przeklętym autochtonem”. Mnie bardziej kojarzył się z planktonem, ale w szkole dowiedziałem się, że to nie to samo. Doszliśmy chwiejnym krokiem do połowy alei, kiedy z głębi ulicy usłyszałem krzyk: – Elek, mama cię woła, leć do domu! Machała i krzyczała do mnie p. Andrycowa, która szła do Parku Tysiąclecia wypalić papierosa. Mąż jej nie pozwalał i jak złapał ją na tym, to ostentacyjnie wyrywał go z jej ręki i krzyczał na całe gardło: – Nie będziesz mi tu raka do domu przynosić! Wystarczająco męczę się z tobą i naszą córką. Zanim jej krzyk przebrzmiał wśród okalających alejkę wysokich płotów, już gnałem przed siebie jak wystrzelony z procy. Nie słyszałem nawet Cylka, który pytał, czy jeszcze wrócę, ale byłem już na tyle daleko, że nic do mnie nie docierało. Jak najszybciej tylko mogłem, biegłem po dwa schody. Drzwi były otwarte, co zawsze oznaczało kłopoty. Mama siedziała na stosie gazet, które składaliśmy w rogu pokoju, tuż przy samych drzwiach. Trzymała w rękach jakieś pismo, oczy miała zamknięte, głowę opierała o ścianę. – Znowu mnie straszą, że zabiorą cię do domu dziecka – odparła takim głosem, jakby była brzuchomówcą. Kompletnie nie rozumiałem, o co tu chodzi i dlaczego co jakiś czas przychodziły jakieś smutne urzędniczki i groziły mojej mamie i pośrednio mnie, że zabiorą mnie do domu dziecka. Właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że może moim ojcem jest Państwo Polskie, które nie chce się do mnie przyznać, ale jak już sobie przypomni, to zamiast kupić mi rower, to chce mnie gdzieś zabrać. A przecież jakby nie było, chodziłem do szkoły, co prawda nie wiedziałem po co, ale moi koledzy też tego nie wiedzieli i nikt ich niczym nie straszył. – Nie martw się mamo. Co teraz piszą? – Że mamy brudne okna, w mieszkaniu jest łatwopalna makulatura i że jak ktoś jest biedny, to nie kupuje książek, bo to znaczy, że nie umie gospodarzyć pieniędzmi i właśnie dla takich jak my państwo stworzyło bezpłatne biblioteki. No i jak tak dalej będziesz opuszczał lekcje, to przydzielą ci opiekuna społecznego lub kuratora. Faktycznie sprawy miały się poważnie, bo przedtem zawsze pisali o brudnych szybach, zbiorach naszych gazet i książkach, a teraz doszły do tego moje obecności na lekcjach. – Kiedy przyjdą? – spytałem od razu, żeby zamknąć całą sprawę w jednym pytaniu. Szkoda się rozwodzić nad czymś, co stworzyli urzędnicy. Pewnie gdyby to chodziło o ich dzieci, to zareagowaliby podobnie. – Pojutrze o piętnastej. Muszę być w domu, ty też. Mam to pismo pokazać w pracy, żeby mnie wcześniej zwolnili. A sam wiesz, że jak to pokażę, to wezmą mnie na języki. I tak ciągle pytają, gdzie jest twój ojciec. – Przecież na delegacji, na zagranicznym kontrakcie, to co się martwisz, mamo? – Ale co jakiś czas pytają mnie, tak jakby od niechcenia, kiedy wraca. – I co im mówisz? – Że to duża budowa, tak jak ustaliliśmy wspólnie, ta elektrownia w Egipcie. – Musimy się przygotować, mamo, mamy dwa dni. Nie bój się, nie dam się wziąć do jakiegoś domu dziecka. – Przecież nie masz nic do gadania, synu. Mogą zrobić, co chcą… – Jakoś do tej pory nam się udawało, ale czemu oni się ciągle czepiają naszych okien? – tego naprawdę nie wiedziałem. Może dlatego, pomyślałem, że przez brudne szyby nie było widać tak wyraźnie zdobyczy naszej socjalistycznej ojczyzny. Przecież historyk ciągle powtarzał, że nasze robotnicze państwo buduje w pocie czoła dla nas młodych świetlaną przyszłość, a my zamiast się dla niego uczyć, to sobie bimbamy i zamiast być mądrzejszymi od naszych imperialistycznych amerykańskich kolegów, to jak jeden jesteśmy kapuścianymi głąbami. Ja nie lubiłem kapusty, więc uważałem, że to mnie nie dotyczy. Owszem, nie zawsze byłem przygotowany, ale dorośli też rzadko byli zapięci na ostatni guzik, jak mówiła babcia Gabrynia i w związku z tym często kłamali albo odkładali wszystko na później. Ale im było wolno, bo mieli dowody osobiste, a my zaledwie legitymacje szkolne, na które i tak nie chciano nas wpuszczać do kina na filmy od lat szesnastu. Gdy zakończyłem moje przemyślenia względem socjalistycznej Polski, wlałem Ludwika zamiast do rondla, tak jak pisało na etykiecie, to do wiadra i zabrałem się za szorowanie podłogi, a mama zaczęła myć okna. Nie pozwalała mi na to, chociaż bardzo lubiłem stać na parapecie, trzymając się jedną ręką chyboczącego się okiennego skrzydła. Powtarzała, że jak wylecę oknem, to ona zrobi to zaraz za mną i oboje się zabijemy. Ale ja byłem pewny tak swojej anielskości, że wyobrażałem sobie wtedy, jak razem z nią latamy nad naszym domem, ulicą, a potem wylatujemy nad całą naszą dzielnicę. Za chwilę zrobiło się trochę jaśniej, podłoga jak pomalowana lśniła od Ludwika. Gazety przykryliśmy kocem, a książki mama zasłoniła firankami. I tak nasze mieszkanie stało się schludne, ubogie i takie samo jak wszystkie czynszówki w naszej kamienicy. No może z tą różnicą, że nie mieliśmy meblościanki z porcelaną, kryształowymi kieliszkami i szklaną wymalowaną w różnokolorowe paski rybą na telewizorze. Według mnie to komisja mogła przyjść nawet dzisiaj. Na wszelki wypadek na podłodze postawiłem moje ołowiane …