Filmowcy traktują historię dosyć swobodnie? Oczywiście. Przecież ich głównym zadaniem jest zarabianie pieniędzy i dostarczanie rozrywki. Muszą zatem stworzyć takich bohaterów i takie opowieści, które będą podobać się współczesnemu widzowi. Nie ma z tym zupełnie problemu, kiedy tworzy się kompletną fikcję luźno osadzoną w danej epoce historycznej, w konwencji horroru („Czarna śmierć” z roku 2010), z pogranicza fantastyki (brytyjski serial „Robin Hood”) czy filmu przygodowego – jak cykl pt. „Piraci z Karaibów”. W obrazach historycznych można jeszcze przeboleć przeróżne kompresje: z kilkunastu lat obejmujących dane wydarzenie robi się jeden rok, z paru postaci lepi jednego bohatera. Przecież gdyby wiernie, co do joty, oddawać proces dziejowy, to nikt normalny nie wytrzymałby na takim seansie – musiałby trwać wiele godzin! Lekko niesmaczne jest jednak przypisywanie danych cech czy działań prawdziwym postaciom historycznym, wybielanie jednych i demonizowanie drugich. Inny reżyserski grzeszek to wciskanie na siłę naszych współczesnych wyobrażeń o państwie i religii postaciom z antyku, średniowiecza czy wczesnej nowożytności. Proszę zwrócić uwagę, że w filmach, których akcja rozgrywa się w owych epokach, a w fabule pojawia się konflikt między zwolennikami republiki i monarchii, to wszyscy „dobrzy” są zwolennikami jakiegoś systemu przedstawicielskiego, gdzie decyzje podejmują drobni właściciele harujący na chleb w pocie czoła. To jest amerykańskie, kalwińskie, XVIII-wieczne wyobrażenie państwa idealnego. W „Gladiatorze” i „Robin Hoodzie” z Russellem Crowe’em okazuje się, że dzieła Thomasa Jeffersona znano już w średniowieczu i antyku! Kolejny problem to religia – Saladyn i Balian z Ibelinu w „Królestwie niebieskim” traktują swoją wiarę tak, jakby byli sceptycznymi intelektualistami z XXI wieku. Joanna d’Arc z filmu z 1999 roku to lekko szurnięta nastolatka z ADHD i do tego fanatyczka religijna – zwykłej, wyważonej i religijnej dziewczyny współczesny widz by nie zaakceptował. Spośród filmów omawianych w tomie najbardziej rozczarowały mnie dwa: „Bitwa Warszawska 1920” oraz „Bitwa pod Wiedniem”. A pana? Co do tego drugiego tytułu pełna zgoda. Głównie z powodu pewnej drętwoty, jaka emanuje z ekranu i kompletnie położnych scen batalistycznych. Znacznie gorzej od „Bitwy Warszawskiej 1920” wypada „Katyń”, a to z powodu gigantycznych niedopowiedzeń w przedstawieniu okupacji sowieckiej i przyczyn samej zbrodni. Okupację wybielono, a z filmu nie dowiemy się, dlaczego główni bohaterowie zostają zamordowani. Tłumaczono to potem tym, …