Krytyka literacka jest dziś pojęciem prawie mitycznym. Zawód krytyka już niemal nie istnieje, ludzie nie czytają profesjonalnych recenzji z magazynów literaturoznawczych – ba, prawie nie czytają już nawet samych książek, które mogłyby stanowić przedmiot recenzenckich rozważań. Te właśnie magazyny w ciszy wydają z siebie ostatnie, delikatne tchnienia, trafiając do coraz mniejszej (mimo że zawsze niszowej) grupy odbiorców. Książki jednak są nadal wydawane (w Polsce w 2022 roku wydano ponad 30 tys. nowych tytułów! To, ile z nich jest jednak wartych wydania, stanowi temat na zupełnie nowy tekst) i nadal, mimo wszystko, istnieje garstka osób chcąca o nich mówić. Mogłoby się wydawać, że żyjemy w kraju, w którym większa liczba ludzi chce publikować swoje własne teksty, niż czytać te już wydane, jednak – czy aby na pewno? Wydawnictwa dołączyły do marketingowego wyścigu, próbując sprzedać jak największą liczbę nowo wydanych tytułów. W literackim świecie proces marketingowy rozpoczyna się już na długo przed faktyczną premierą książki. Najpierw w internecie pojawiają się zapowiedzi mówiące o autorze i jego tekście, potem wydawca zdradza okładkę (by potencjalni czytelnicy mogli już zacząć kojarzyć ją wizualnie), aż wreszcie ustala datę premiery. Jawi się ona jako niezwykle odległy termin, garstka zainteresowanych zapisuje ją sobie w kalendarzach, by nie zapomnieć i móc zamówić wymarzony tytuł od razu, gdy ten będzie dostępny. Czasem udostępniana jest możliwość zakupienia książki na długo przed jej wydaniem, taka praktyka oszczędza czytelnikowi stresu związanego z próbami zapamiętania kolejnej ważnej sprawy. Wystarczy wtedy od razu kliknąć, a książka pojawi się w paczkomacie za pół roku, imitując prezent od samego lub samej siebie z przeszłości. Książka w świecie Instagrama Istnieje jednak miejsce, a właściwie nie-miejsce, bardzo specyficzny zakątek internetu, zwykle nazywany przez użytkowników i odbiorców bookstagramem. To właśnie tam, na wielu profilach, można zobaczyć artystyczne zdjęcia książek na długo przed ich premierą. Zwykle pojawiają się one okraszone zachwytami, często towarzyszy im wybuch radości spowodowany otrzymaniem przesyłki od wydawnictwa. Bo właśnie tak to funkcjonuje: jedną z najpopularniejszych metod marketingowych wydawców jest rozsyłanie darmowych książek do bookstagramerów, w zamian edytorzy oczekują zdjęcia książki zamieszczonego na relacji oraz recenzji dodanej na stałe na profilu (z oznaczeniem wydawcy, czasem autora/tłumacza i grafika projektującego okładkę), najlepiej opatrzonej interesującym i dobrze się klikającym zdjęciem. Następnie wydawca udostępnia zdjęcie na swoim profilu, promując jednocześnie i książkę, i osobę, która o książce napisała. Mogłoby się wydawać, że taki układ to układ idealny, oferujący korzyści obu zainteresowanym stronom. Bookstagramerzy wydają się chętnie korzystać z ofert wydawnictw, do tego stopnia chętnie, że często zgłaszają się po tak ogromne ilości książek, że nie byliby w stanie ich przeczytać i zrecenzować w określonym czasie, nawet gdyby miało to stanowić ich jedyne zajęcie w ciągu dnia. Publikują więc na swoich profilach zdjęcia w najlepszym wypadku opatrzone jedynie ogólnodostępnym opisem, urozmaiconym o swoje własne „polecam”, ubrane w kolorowe słowa; są jednak też tacy, których subtelność porównać można do dźwięku kosiarki o 6 rano. Ich zdolności są tak wielkie, że potrafią napisać pozytywną „recenzję” na niemal 2200 znaków (czyli instagramowy limit), nie mówiąc o podobno przeczytanej książce ani słowa. Często jednak w ten właśnie sposób osiągnięty zostaje zamierzony efekt – książka robi się rozpoznawalna, a chwalona przez influencera obserwowanego przez tysiące osób, na pewno znajdzie choć garstkę chętnych na jej zakup. Oczywiście, nie jest to nowa praktyka: recenzując wymyślone książki, Lem naśmiewał się ze stanu krytyki literackiej w swoich czasach. Stanisław Barańczak napisał całą serię esejów piętnujących niewprawnych, jego zdaniem, krytyków – aż strach pomyśleć, …