Jakie miał pan marzenia w dzieciństwie, kim chciał pan być w dorosłym życiu? Dziecięce marzenia, kim chciał być, o czym marzył mały wiejski dzieciak? Dziś z osiemdziesiątką za kołnierzem odgrzebać to w pamięci i nie zmyślać… Ani strażakiem, ani księdzem, co mi ukochany dziadek Leon przepowiadał, tylko…, tylko żołnierzem, ułanem konkretnie. A i to pewnie od momentu, kiedy ojciec przyjechał z ćwiczeń na przepustkę („Trochę chamów, trochę panów, to Dwudziesty pułk ułanów”, jak głosiła pułkowa żurawiejka) i dał mi potrzymać szablę. Do tego konie lubiłem bez pamięci. Tak zresztą jak książki i w ogóle – czytanie, co przerodziło się w prawdziwy nałóg na całe życie. I nagle w życie pana i pańskiej rodziny wkroczyła wielka historia. Dom, rodzinna wieś Kielnarowa, a potem wolą ojca i losu – Worwolińce na Podolu pod Zaleszczykami, to był mój jedyny realny i wyobrażalny świat, szczęśliwy i trwały jak opoka, na zawsze. Ani mi przez myśl nie przeszło, że kiedyś, że niedługo, wraz z wojną we wrześniu 1939 roku ta moja Arkadia zatrzęsie się w posadach i legnie w gruzach. Szedł mi dopiero dziesiąty rok, poszedłem do czwartej klasy i wybuch wojny był dla mnie rokiem przełomowym, szokiem. 1 września 1939 roku przy naszej szkole w Tłustem kopaliśmy rowy przeciwlotnicze, kiedy niemieckie samoloty pojawiły się na niebie, bombardowały most w Zaleszczykach. „…A naszych orłów widać nie było…”. Jako się rzekło, byłem chłopakiem dość oczytanym, osłuchanym, to dla mnie, wychowanego na legendzie „dziadka” Piłsudskiego, na haśle, że nie oddamy „ani guzika od płaszcza”, to była prawdziwa klęska, do chłopackiej wściekłości i płaczu. Ale wciąż wierzyłem, że to tylko chwilowe, że moja Polska nikomu się nie da… Do reszty, w przenośni i dosłownie, dobiło nas na Podolu 17 września wkroczenie Sowietów. A rychło potem, 10 lutego 1940 roku, brutalne najście przez NKWD naszego domu i wywózka na Sybir: „Dziesiąty luty będziem pamiętali, przyszli Sowieci gdyśmy jeszcze spali. I nasze dzieci na sanie wsadzili, wszystkich nas z Polski na Sybir gonili”. Tak opiewa ten dzień bezimienna zesłańcza ballada z „mojego” Kaluczego, zagubionego w tajdze nad syberyjską rzeką Pojmą. Zawszone, zapluskwione baraki, skrajne warunki życia, śmierć matki, frontowa droga ojca od Lenino do Berlina, sieroca tułaczka z młodszym bratem aż do powrotu z Sybiru w połowie czerwca 1946 roku. Bite sześć lat, cztery miesiące i dwa tygodnie syberyjskiego zesłania… Ani wtedy, ani długo, długo potem, przez myśl mi nie przeszło, że kiedyś to wszystko spróbuję opisać. Na Sybirze jedynym moim marzeniem było, i to z dnia na dzień, żeby jakoś przeżyć, a marzeniem marzeń, żeby do Polski wrócić… Jako pisarz debiutowałem późno, ale już nawet w debiucie zahaczyłem o tematykę syberyjską. Potem był tom syberyjskich opowiadań „Cedrowe orzechy”, nota bene życzliwie odnotowany w paryskiej „Kulturze” przez Marię Danilewicz- Zielińską, choć dalece niepełny, okaleczony przez cenzurę. No i wreszcie „Syberiada polska” wydana w 2001 roku przez Studio Emka, a potem na Ukrainie, na Słowacji, we Francji i w Rosji. Wszędzie przyjęto ją dobrze i pozytywnie recenzowano, we Francji w „Liberation” i w „Le Monde”. …