Wtorek, 29 września 2020
W  polskich miastach dwudziestolecia międzywojennego szanujący się księgarze z oburzeniem odrzucali propozycje wydawców produkujących najtańsze, zeszytowe wydania popularnych powieści przygodowych i  sensacyjnych wzorowanych na twórczości Aleksandra Dumasa ojca, Juliusza Verne’a, Edgara Wallace’a czy Arthura Conan-Doyle’a, ale z dużo większą liczbą zwrotów akcji, sugestywnych scen miłosnych i piętrowych zbiegów okoliczności pozwalających wyjść bohaterowi z największej nawet opresji. Głośno mówili zacni księgarze o swoim kulturotwórczym posłannictwie, o staniu na straży moralności publicznej zagrożonej przez zalew papierowej szmiry i pornografii. Po cichu i między sobą dodawali, że drukowane na gazetowym papierze książki są tak tanie, a ich wydawcy dają tak maleńką marżę, że ich ekspozycja na dębowych księgarnianych regałach w drogich lokalach w centrach miast przynieść może tylko straty. Straty tym większe, że obdarta proletariacka klientela poszukująca takiej produkcji może wystraszyć statecznych mieszczańskich czytelników przychodzących po książki w twardych okładkach, na dobrym papierze, kosztujące nieraz i kilkudziesięciokrotnie więcej. Z wózka, z kosza i spod płaszcza Dlatego zawierające nieprawdopodobne historie kilkudziesięciostronicowe broszury w okładkach z wyrazistymi obrazkami i krzyczącymi czerwonymi tytułami obnosili w wiklinowych koszach na własnych plecach uliczni handlarze, zadowalający się codziennym zyskiem rzędu złotówki lub dwóch. Uliczne, brukowe księgarstwo (księgarze ze Związku zaprotestowaliby na to słowo) było częścią wszechobecnego w międzywojennej Polsce obnośnego handlu, który sprawiał, że nasze miasta przez zagranicznych gości i rodzimych publicystów były porównywane raczej do miast blisko- i  dalekowschodnich niż do zachodnioeuropejskich metropolii. Władze samorządowe i państwowe przez całe dwadzieścia lat niepodległości bezskutecznie próbowały zrobić z tym zjawiskiem porządek. Nierejestrowany, nieopodatkowany, nieprzestrzegający żadnych norm etycznych czy higienicznych handel uprawiany przez miliony ludzi z jednej strony stanowił zabójczą konkurencję dla handlu oficjalnego. Z drugiej zaś był dla tych milionów jedyną szansą na jakikolwiek zarobek, choćby taki, za który można było pod koniec dnia kupić produkty na jedyny posiłek. W międzywojennej Warszawie trudno było przejść, dosłownie, sto kroków, aby nie natknąć się na ulicznego sprzedawcę książek. Byli oni wszędzie: najwięcej oczywiście w Śródmieściu, tam gdzie i najwięcej przechodniów. Ale także przy głównych ulicach poszczególnych dzielnic: Lesznie i Wolskiej na Woli, Puławskiej na Mokotowie, Grójeckiej na Ochocie czy Targowej na Pradze. I oczywiście w żydowskiej Dzielnicy Północnej: na Nalewkach, Okopowej, Dzikiej. Istniała wśród nich zasadnicza hierarchia. Potentaci zwani byli „wózkarzami” i obwozili swój towar na dwukołowych ręcznych wózkach. Ładowność takiego wehikułu była spora: mieściło się tam i kilkaset egzemplarzy książek i broszur, było więc w czym wybierać. Średnią klasę stanowili „koszykarze”, a ich nazwa brała się od obwieszonych kolorowymi okładkami koszy noszonych albo na plecach, albo za mocne uszy we dwóch. W takim koszu mieściło się do stu egzemplarzy. Drobnicę stanowili handlarze, których asortyment mieścił się w płóciennej torbie, pod połami płaszcza lub chałata, a czasem po prostu w dłoni. Ci najdrobniejsi byli najbardziej mobilni, a przez to i dokuczliwi. Ponieważ często oferowali tylko jeden tytuł, musieli działać aktywnie. Zaczepiali przechodniów, szarpali za rękawy i guziki. Głośno zachwalali walory utworu, twierdzili, że ci, co rzecz czytali, nie mogli się od niej oderwać, a sceny erotyczne są tu wyjątkowo pikantne. Przekonywali, że pięćdziesiąt groszy za takie arcydzieło to jak darmo, i że w księgarni kosztowałoby z pewnością pięć złotych. Podchodzili do klientów w kawiarniach i molestowali tak długo, aż któryś nie kupił książki, albo aż kelnerzy nie wyrzucili ich na ulicę. Wchodzili na podwórka kamienic, a nawet pukali do mieszkań, znów narażając się na zrzucenie ze schodów przez służbę bogatszych klientów lub dozorców. Ale wyrzuceni – powracali w nieskończoność. Ze sprzedaży pięćdziesięciogroszowej książki, mapy miasta czy śpiewnika ze słowami i nutami popularnych przebojów z warszawskich rewii mieli od pięciu do dziesięciu groszy zarobku, więc jeśli któryś chciał się najeść, nakarmić dzieci i odłożyć jeszcze parę groszy na komorne, musiał w ciągu dnia sprzedać kilkadziesiąt egzemplarzy. Ci z koszami na plecach mieli bardziej urozmaicony asortyment, ale nie było im się tak łatwo wszędzie wślizgnąć. Mimo to próbowali. Wiedzieli, że o wpół do ósmej rano trzeba ustawić się pod szkołą. Nawet jeśli mało które dziecko było stać na zeszyt z ilustrowaną podróżniczo-przygodową fabułką za dwadzieścia pięć groszy, to znajdą się takie, które za trzy grosze kupią kolorową zakładkę do książki albo czarno-biały obrazek przedstawiający historyczny mundur żołnierski czy głowę amerykańskiej gwiazdy filmowej. Godzinę później trzeba było być już pod otwieranym o dziewiątej biurem, a przez kolejnych kilkanaście godzin obchodzić najruchliwsze ulice miasta, zahaczając znów o okolice szkół, z których uczniowie wychodzili po lekcjach. Wózkarze, z rozmaitością asortymentu godną niejednej księgarni, także od świtu do zmierzchu obchodzili ulice, nawołując klientów, byle tylko zdobyć pierwszego. Wiedzieli, że taka jest psychologia tłumu: niech no tylko jeden przechodzień zacznie wertować zaprezentowaną książkę, zaraz inni zechcą zobaczyć, co też tamtego zainteresowało. Wkrótce zbierze się tłumek, a z tego tłumku ktoś coś kupi. Bywało, że dzięki takim zbiegowiskom obrót mieszczącej się na wózku księgarni bywał znakomity. Zwierzyna łowna Jednak wózkarzom o wiele trudniej niż handlarzom naręcznym i koszykarzom było uciekać przed patrolującymi ulice policjantami. A utarczki z policją były dla ulicznych sprzedawców książek chlebem powszednim. Jan Szulc, reporter poznańskiego tygodnika „Tęcza”, tak pisał o tym w kwietniu 1931 roku: „Z wózków-dwukółek krążących po jezdni wzdłuż chodników i z koszów ustawionych wprost na chodniku wyzierają barwne okładki. Za jeden złoty można kupić Wallace’a i Balzaca, Dostojewskiego i Pirandella, Rodziewiczównę i »Życie seksualne«. Ludziska zwabieni ceną tłoczą się przed wózkami i – o dziwo! – kupują. Ulica handluje na całego, ale tylko do chwili, gdy w pobliżu nie ukaże się granatowy mundur. Zoczywszy »glinę«, …
Wyświetlono 25% materiału - 864 słów. Całość materiału zawiera 3458 słów
Pełny materiał objęty płatnym dostępem
Wybierz odpowiadającą Tobie formę dostępu:
1A. Dostęp czasowy 15 minut
Szybkie płatności przez internet
Aby otrzymać dostęp kliknij w przycisk poniżej i wykup produkt dostępu czasowego dla Twojego konta (możesz się zalogować lub zarejestrować).
Koszt 9 zł netto. Dostęp czasowy zostanie przyznany z chwilą zaksięgowania wpłaty - w tym momencie zostanie wysłana odpowiednia wiadomość e-mail na wskazany przy zakupie adres e-mail. Czas dostępu będzie odliczany od momentu wejścia na stronę płatnego artykułu. Dostęp czasowy wymaga konta w serwisie i logowania.
1B. Dostęp czasowy 15 minut
Płatność za pośrednictwem usługi SMS
Aby otrzymać kod dostępu, należy wysłać SMS o treści koddm1 pod numer: 79880. Otrzymany kod zwotny wpisz w pole poniżej.
Opłata za SMS wynosi 9.00 zł netto (10.98 PLN brutto) i pozwala na dostęp przez 15 minut (bądź do czasu zamknięcia okna przeglądarki). Przeglądarka musi mieć włączoną obsługę plików "Cookie".
2. Dostęp terminowy
Szybkie płatności przez internet
Dostęp terminowy zostanie przyznany z chwilą zaksięgowania wpłaty - w tym momencie zostanie wysłana odpowiednia wiadomość e-mail na wskazany przy zakupie adres e-mail. Dostęp terminowy wymaga konta w serwisie i logowania.
3. Abonenci Biblioteki analiz Sp. z o.o.
Jeśli jesteś już prenumeratorem dwutygodnika Biblioteka Analiz lub masz wykupiony dostęp terminowy.
Zaloguj się